Ucieczka
Po kilku
dobrych kilometrach biegu Laffte wreszcie się zatrzymała. Miejscem tym była
mała polanka. Dziewczyna usiadła ciężko dysząc na ziemi, a obok niej opadł Ev.
Ja niemal zemdlałem.
Nadal nie
mogłem uwierzyć w to co zrobiłem. Uciekłem z Królestwa, z miejsca, które znałem
tylko po to, aby sprawdzić czy czasem Leroy nie uciekła do Chłodnego Lasu.
Potarłem palcami skronie.
– Co tu
się dzieje? – spytałem próbując usiąść.
Kiedy
wreszcie znalazłem się w pionie zacząłem uważnie lustrować Laffte i Ev’a. Nie
wyglądali najlepiej. Tak jak ja ich ciała pokrywały liczne zadrapani i siniaki
spowodowane przedzieraniem się przez las. Najbardziej jednak przyglądałem się
dziewczynie, która niegdyś była moim wrogiem, a teraz razem ze mną i Ev’em
uciekła z Królestwa. Już niczego nie rozumiałem.
– Cholera
– przeklęła Leffte i strzepnęła ze swojego ramienia małego żuczka.
Otwarłem,
aż usta z wrażenia. Za przeklinanie w Królestwie można było dostać tęgie baty,
zwłaszcza jeśli robiła to dama.
– Co jest?
– spytałem patrząc wprost na dziewczynę.
Tamta
uśmiechnęła się do mnie całkiem przyjaźnie. Nie było w tym uśmiechu żadnych
podtekstów. Ona po prostu wydawała się teraz innym człowiekiem. Może tak
naprawdę jej nie znałem.
– Wyjaśnię
ci wszystko, Tobias, ale najpierw musimy się czegoś napić. Spakowałeś tą wodę,
którą nalałeś do moich manierek? – spytała najspokojniej na świecie.
Zamiast
odpowiedzieć to przetarłem oczy, aby przekonać się czy naprawdę nie śnię.
Laffte
była miła… Dla mnie?
Ev właśnie
grzebał w plecaku i wyją z niego tryumfalnie manierkę. Najpierw napił się
trochę, a potem podał wodę Laffte. Dziewczyna rzuciła ją potem mi i rozkazała
się napić, ale tylko łyk. Zrobiłem jak kazała, a potem Ev zabrał mi z rąk
manierkę i włożył ją do plecaka.
Wcześniej
nie zauważyłem, że Laffte również zabrała plecak, ale teraz zdjęła go z ramion
i rzuciła przed siebie. Rozsunęła suwak błyskawiczny co było już bardzo rzadkie
w królestwie. Nie mogłem się nadziwić tego wszystkiego.
Z plecaka
dziewczyna wyjęła trzy zielone kurtki i przydzieliła po jednej każdemu z nas.
Byłem tak tym wszystkim zaszokowany, że nie protestowałem, gdy Ev rozkazał mi
ubrać ją.
– Chcesz
wiedzieć o tych znakach, prawda? – spytał wreszcie Ev.
– Nie
tylko o nich – odparowałem wskazując na Laffte. Dziewczyna uśmiechnęła się do
mnie szelmowsko. – Co ty tu robisz, Laffte?
– Po
pierwsze: nie nazywaj mnie Laffte, jestem Lin – pokazała pierwszy palec. –
Następna rzecz: należę do tajnego zgromadzenia renegatów, którzy sprzeciwili
się rządom prezydent Fallahim. – Już chciałem o coś spytać, ale Laffte czy też
Lin kontynuowała:
– Fallahim
to zła kobieta, która rządzi Greeni, czyli tak zwanym „Światem Spoza”. Tak,
istnieje ten świat, Królestwo nie jest jedyne. Wszyscy kłamali jak z nut. Tylko
twoja ciocia Galileo miała rację. Nie została skazana na banicję z powodu
uderzenia głupiego strażnika czy tam królowej. Mówiła wszystkim, że istnieje
świat Spoza, a królowi się to nie podobało. Odeszła dobrowolnie, a twój ojciec
z nią. Leroy wiele wiedziała. Tamtej nocy mieli po nią przyjść Strażnicy, ale
udało jej się uciec w odpowiednim momencie. Inaczej byłoby z nią krucho – Lin
zaczęła skubać trawę na łące.
Zmarszczyłem
brwi próbując sobie to wszystko jakoś poukładać. I szczerze: nie mogłem.
Tego było
dla mnie nieco za dużo. Galileo, tata i jeszcze Leory. Teraz Ev i Lin, która
jako Laffte mnie nienawidziła. Czy moje życie musiało być, aż tak skomplikowane?
– Nie
rozumiem – pokręciłem głową.
– Prościej
– zaczął Ev. – My i teraz ty jesteśmy renegatami. Nie należymy ani do Królestwa,
ani do Greeni. Lin została umieszczona w Królestwie jako szpieg, gdy była
jeszcze dzieckiem, ale nigdy nie zapomniała kim jest. Szpiegowała i zdawała
raporty innym renegatom, którzy pojawiali się tam okazjonalnie. Ja miałem być
jednym z nich, ale przypadkowo uderzyłem się w głowę idąc przez lasy i
straciłem pamięć, gdy ją odzyskiwałem nie zawsze pamiętałem, aby nikomu nie mówić
o tym kim jestem.
Teraz to
zupełnie straciłem orientację w tym wszystkie. Wolałem to na razie odłożyć na
bok i spytać się o znaki Leroy.
– A co
było w notatniku? – spytałem wyciągając z mniejszej kieszeni plecaka pamiętnik
przybranej matki.
Ev
otworzył go i położył się na brzuchu. Notatnik położył na trawie. Położyłem się
obok niego.
– To jest
Alfabet Rei. Reia była założycielką stowarzyszenia renegatów. Nienawidziła
prezydentów Greeni i uważała ich działania za nieodpowiednie. Od jej czasów
renegaci rozprzestrzenili się i założyli obozy na terenie całego Chłodnego Lasu
– spojrzał na mnie.
Na mojej
twarzy pojawiły się pierwsze oznaki zniecierpliwienia.
– Alfabet
ten miał za zadanie pomóc przemieszczać nam się po lesie. Ta polana była
początkiem trasy…
– Na
każdym drzewie widnienie oznaczenie takie jak w pamiętniku. Leroy chyba
oznaczyła drogę, którą miała zamiar się wybrać – przerwała mu Lin kończąc.
Kiwałem
głową choć rozumiałem z tego tyle o ile. Przekręciłem się na plecy i zacząłem
wpatrywać w słoneczne niebo. Chciałem jakoś zaakceptować fakt, że właśnie
uciekłem z miejsca, które było moim domem przez siedemnaście lat. Przypominałem
sobie o Notabane i o tym wszystkim co jej dotyczyło. Nawet trochę płakałem.
Musiałem zostawić za sobą wszystko: Sorena i Luver. Ostatnią cząstkę Notabane
jaka mi została, a także wiele wspomnień z dzieciństwa.
Ev i Lin
rozumieli to dlatego przez ten czas ciągle dyskutowali i sprzeczali się ze sobą
co do dalszej części podróży. Wreszcie stanęło na Lin, czyli mieliśmy iść znaną
jej drogę do najbliższego obozu renegatów.
Wstałem
ospale. Było już dobrze popołudniu kiedy ruszyliśmy. Zanim to zrobiliśmy Ev
opatrzył mi ranę na udzie i dostałem nowe, zielone, spodnie zupełnie takie same
jak on i Lin.
Łatwo
przyzwyczaiłem się do nazywanie Laffte Lin, ponieważ być może nadal wyglądała
jak ona, lecz zachowywała się zupełnie inaczej. Nie była taka sama.Równie
dobrze mogła to być po prostu dobra siostra bliźniaczka Laffte.
*
Pierwsze
sześć godzin marszu odbyło się w całkowitej ciszy. Zaczynało się już robić
ciemno, wiec Lin zarządziła postój. Rozpaliła małe ognisko abyśmy mogli się
ogrzać. Zastanawiało mnie to kto bardziej dowodzi w naszej małej gromadce: Ev
czy Lin? W końcu jednak stwierdziłem, że ta druga, ponieważ Ev się jej bardziej
słuchał niż ona jego.
Mężczyzna
poszedł na polowanie z jedną z kusz, które ukradłem z zamku. Zostałem sam z
dziewczyną, której kiedyś nienawidziłem i pewnie zabiłbym ją, gdyby nie to, że
teraz była Lin.
– Noce w
lesie bywają naprawdę zimne – poinformowała mnie. – Lepiej bądź czujny, bo
czasami można się natknąć na agresywne zwierze lub innego – niebezpiecznego –
renegata.
– Co masz
na myśli mówiąc „niebezpiecznego”? – zdziwiłem się, a może i trochę
przestraszyłem.
– Niektórzy
żyli tak długo w głuszy, że zdziczeli i stali się jak zwierzęta do odstrzału.
Zagrażają innym – wzruszyła nonszalancko ramionami.
Spojrzałem
na pistolet, który nadal miała wetknięty za pas i przełknąłem głośno ślinę. Jak
można było zabijać czymś takim. Nie rozumiałem tego. Nigdy bym nawet nie wziął
pistoletu do ręki, a co dopiero z niego strzelał.
–
Przepraszam, że zawsze uważałam cię za tobiasa – odezwała się niespodziewanie
Lin.
Spojrzałem
na nią jak na wariatkę.
– Wybacz –
zaśmiała się. – Już wyjaśniam. Myślałam, że jesteś taki jak inni. Gdybyś
spotkał renegata wezwałbyś Strażników, ale teraz wiem, że jesteś inny. Nie
należysz do nich. Należysz do siebie – uśmiechnęła się pokrzepiająco, a mi zrobiło
się jakoś lżej na sercu.
Może mając
przyjaciół u boku prędzej przystosuję się do nowych warunków. Nauczę się żyć w
Chłodnym Lesie, a potem poszukam Leroy i może nawet ojca oraz Galileo. Bardzo
chciałem zobaczyć się z przybraną matką. Tęskniłem za nią ogromnie. Tęskniłem
również za Sorenem i jego głupimi żartami przy stole. Czasami palną coś
takiego, że aż odechciewało się ludziom jeść.
Zaśmiałem
się pod nosem.
W tym
samym momencie wrócił Ev niosąc na plecach dużego martwego jelenia.
*
Wstaliśmy
bardzo wcześnie rano i od razu zebraliśmy się do dalszej drogi. Lin stwierdziła,
że przy dobrej pogodzie czaka nas i tak przynajmniej tydzień podróży.
Nie bardzo
uśmiechało mi się to przez nogę, która dokuczała mi po oparzeniu, a dodatkowo
zrobiłem też coś sobie w kostkę, gdy zeskakiwałem z siatki. Strasznie mnie
bolała, czego nie poczułem dzień wcześniej w skutek adrenaliny krążącej w żyłach.
Cały czas
też powracały do mnie wspomnienia chwil z życia jakie z każdym krokiem
zostawiałem za sobą coraz bardziej. Jakaś niewidzialna nić łącząca mnie z
Królestwem powoli pękała. Wspomnienia martwej Notabane wracały do mnie ze
zdwojoną siłą. Jeszcze bardziej uderzało mnie, gdy przypomniałem sobie nasze
wieczory. Mówiła jak bardzo wkurza ją ojciec, jak tęskni za mamą. Całowaliśmy
się wtedy i to poprawiało jej humor. Tak bardzo za nią tęskniłem, że czasem musiałem
ocierać dyskretnie łzę. Wydawało mi się jednak, że Lin wszystko widzi, bo
zaczęła się zachowywać w stosunku do mnie jak do małego dziecka, które zostało
osierocone. Prawda jednak była taka, że dokładnie tak się czułem.
Pewnego
dnia spotkaliśmy wściekłego dzika, którego załatwiono. Nie obyło się jednak od
zaciętej walki, w której nawet jeśli nie chciałem brałem czynny udział.
Szliśmy
spokojnie przez las, ale nagle Lin zatrzymała się jak porażona piorunem.
– Stójcie
– syknęła i wyciągnęła zza pas pistolet.
Zza
krzaków wyskoczył na sam środek ścieżki ogromny guziec. Ja dostałem jedną z
kusz i od razu wyrzuciłem w powietrze dwa pociski. Po prostu spanikowałem.
Potem było już tylko gorzej. Dzik rzucił się w moją stronę, a miedzy czasie Lin
ostrzeliwała go pistoletem, a Ev strzałami. Nic to nie dało, a dzik omal mnie
nie dopadł. W akcie desperacji złapałem jakąś długą ułamaną gałąź i to było to.
Dzik się na mnie rzucił i wtedy nabił się na pal. Byłem tak zaszokowany tym co
zrobiłem, że niemal natychmiast zwymiotowałem.
Flaki
zwierzęcia wyszły na wierzch w całej swej okazałości. Ev po prostu je
pozbierał, a Lin rozpaliła ognisko. Mimo moich usilnych protestów i tak
wciśnięto mi wątróbkę z dzika. Musiałem szczerze przyznać, że nie była zła.
*
Następnego
dnia pierwsze co zrobiła Lin to uderzyła mnie mocno w głowę na pobudkę.
Wrzasnąłem przerażony, że ktoś mnie atakuje. Podczas, gdy ja w desperackiej
obronie machałem rękami Ev i Lin zwijali się ze śmiechu na ziemi.
– Ha, ha.
Super śmieszne – spiorunowałem ich oboje wzrokiem.
Lin
zupełnie tym niezrażona wstała i spakowała szybo dwa plecaki. Po drodze
zmienialiśmy się po kolei tak, aby nikt się zbytnio się obciążał.
Po
wcześniejszym spotkaniu z dzikiem byłem teraz bardzo czujny i najmniejszy szmer
pośród gałęzi sprawiał, że moje wnętrzności wywracały się do góry nogami. Potem
zazwyczaj okazywała się, że to niegroźny ptak albo wiewiórka.
– Idziemy
w dobrą stronę – mruczał raz za razem Ev prowadząc nas przez las. Co jakiś czas
doglądał znaków na drzewach, a kiedy to kończył jego mina była jeszcze bardziej
niewyraźna niż przed tym.
Po pięciu
godzinach marszu, który okazał się dla całej naszej trójki nader bolesny,
ponieważ igiełki od drzew iglastych przedziurawiały nam natrętnie skórę,
nastąpił postój. Niestety było on bardzo nieprzewidziany. Ev zatrzymał się
nagle na środku jakiejś polany bez trawy. Lin wpadła na niego, a ja na nią. W
ten sposób znaleźliśmy się na ziemi i przeturlaliśmy kilka dobrych metrów.
– Jasna
cholera, Ev, co cię napadło? – syknęła Lin, a potem dołożyła jeszcze kilka
ohydnych przekleństw, z których niektórych nigdy na uszy nie słyszałem.
– To jeden
z obozów pośrednich – szepnął. Miał pusty wzrok i wskazywał na ziemię i skrawki
materiału plączące się gdzie niegdzie.
Lin
zmarszczyła brwi.
Potem
bardzo zdziwiło mnie jej zachowanie, gdy położyła się na ziemi i przytknęła nos
do błota.
– Śmierdzi
spalenizną – oceniła bez zbędnych formalności i wstała jeżdżąc wzrokiem po
całej powierzchni polany.
Kiedy
przyjrzałem się jej dokładniej rzeczywiście wyglądało na to, że ktoś ją
podpalił. Drzewa w koło gołej polany były osmalone, a niektóre gałęzie odpadły
i wyglądały jak suchary.
Zachichotałem
pod nosem rozbawiony własnym porównaniem.
– Toby –
skarciła mnie Lin formą imienia jaką posługiwała się tylko Leroy.
Odwróciłem
się do tyłu i nagle mój wzrok natrafił na coś dziwnego, białego leżało w trawie
i połyskiwało. Podczas, gdy Ev i Lin nawiązali już dyskusję ja podszedłem do
tego dziwnego narzędzia. Wyglądało jak naparstek do szycia, ale było zrobione z
plastiku. Miało na wierzchu jedną dziurkę, a gdy to podniosłem okazało się, że
jest przyczepione go sznurka, który ciągnie się w trawie.
– Lin, Ev,
coś znalazłem! – wrzasnąłem przerywając kłótnię, która zdążyła już się rozgrzać
między tamtymi dwojga.
Lin
zmarszczyła brwi odwracając się w moją stronę. Nagle w jej oczach coś błysnęło.
Natychmiast podbiegła do mnie i wyszarpała z moich rąk biały naparstek.
– Przecież
to Młot – szepnęła tracąc oddech. Przez chwilę myślałem, że zemdleje, ale w
końcu się opanowała i odwróciła do Ev’a, który wyglądał podobnie jak Lin.
–
Niezłomni – Ev otworzył szerzej buzię i podrapał się po głowie. – Jak?
– Co to
jest? Co znaczy „Niezłomni”? – dziwowałem się.
Lin wstała
z kucek, a ja poszedłem w jej ślady. Chwilę zajęło jej wyduszenie z siebie
odpowiedzi, lecz byłem zadowolony, że w ogóle zdecydował się to zrobić.
–
Niezłomni to najbardziej niebezpieczny oddział żołnierzy z Greeni. Służą
prezydent Fallahim. To zabójcy najwyższej kasty – mówiąc to była śmiertelnie
poważna, a w jej oczach widziałem strach.
– Tylko
renegaci wyżsi rangą im dorównują. Od nich właśnie się szkoliłem, ale zostałem
zmuszony do przerwania szkolenia, ponieważ ktoś uwiązał mnie w lochach – Ev splunął
z pogardą skierowaną do Strażników.
Lin
skinęła głową i wskazała kciukiem na coś co nazwała „młotem”.
– To jest
tak zwany: Młot, czyli ładunek wybuchowy aktywowany naciskiem. Nadepniesz na to
coś białego, a po chwili… bum – złączyła palce u rąk, a potem powoli je
oddalała naśladując ruch wybuchu bomby.
Nie
wiedziałem co mam przez to zrozumieć. Czy to miejsce wyleciało w powietrze? A
jeśli tak to gdzie zniknęli ludzie obozujący tu? Nie musiałem długo czekać, aby
się dowiedzieć, ponieważ, gdy spojrzałem za Ev’a zobaczyłem na drzewie coś czego wolałbym już nigdy więcej ni widzieć.
Na jednej
z gałęzi dyndało ciało bez rąk i jednej nogi. Całe było osmalone i bez części
ubrania. Widziałem na pierwszy rzut oka, że był to młody chłopak, co najmniej w
moim wieku. Kiedy podszedłem bliżej – z ciekawości – zobaczyłem, że jego twarz
zdobią trzy czerwone nacięcia jakby ktoś wbił mu tam widelec i przejechał nim w
dół. Skrzywiłem się i omal nie puściłem pawia. To było straszne. Na drzewie i
ciele… Wszędzie wokół widziałem krew. Zastanawiałem się czy czasem nie mam halucynacji,
ale w końcu musiałem zaakceptować widok zwłok.
Lin
zaczęła krążyć po polanie, a Ev i ja chodziliśmy za nią krok w krok.
Znaleźliśmy jeszcze kilka ciał wyglądających nawet gorzej niż to pierwsze, choć
nie sądziłem, że to w ogóle możliwe.
Jedno z
nich należało do kobiety, którą Ev kiedyś znał. Przez chwilę zatrzymaliśmy się
właśnie w tamtym miejscu, a ja postanowiłem zwymiotować, bo dłużej nie mogłem powstrzymać
odruchu.
Z ciała
kobiety wypełzały karaluchy i bóg wie jeszcze co. Na szyi miała zawieszony
symbol siedmioramiennej gwiazdy. Nie dziwiło mnie już, że renegaci są
niereligijni, ale nadal nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Obce uczucie nadal
wkradało się do mojego umysłu. Ja tu nie pasowałem, a jednak stałem teraz przy
zwłokach kobiety, która kiedyś żyła. Oddychała i chodziła. Jadła i żyła. Jak
ja.
– Spadajmy
stąd – zaoponowałem, gdy zakończyliśmy wizytacją u kobiety.
Lin
spojrzała na mnie kontem oka.
– Nie
rozumiesz – odpowiedział za nią Ev. – Niezłomni tu byli co oznacza, że mogli
odnaleźć też główny obóz. Jeśli go też wysadzili…
– Nie! –
wrzasnęła Lin, ale z pewnością nie chodziło jej o to co powiedział Ev.
Upadła
kolanami wpadając w rozgrzebaną ziemię. Nabrała do rąk grudki ziemi i rzuciła
je do przodu. Wydała z siebie potworny wrzask rozdzierający powietrze. Zachowywała
się niczym zwierze. Płakała i tłukła pięściami po ziemi.
Dopiero po
chwili wyszedłem z szoku spowodowanego zachowaniem dziewczyny i zobaczyłem co
go spowodowało. Na ziemi niedaleko leżał chłopiec. Na oko pięcioletni. Miał rozdartą
koszulę na piersi, a przez środek przechodziło okropne krwawe zadrapanie.
– Travis –
zawyła Lin i dopadła do ciała martwego dziecka. – Nie – łkała.
Jej twarz
była kompletnie brudna od ziemi przemieszanej ze łzami. Przyciskała chłopca do
siebie tak mocno, że gdyby żył udusiłby się.
Ev
wpatrywał się w całe to zajście ze stoickim spokojem. Opierał się o drzewo i
wyglądał jak Soren podczas podrywania dziewczyn. Tak naprawdę jego twarz
wykrzywiał jednak grymas, a z oczu ciekły łzy.
Spojrzałem
jeszcze raz na Lin tulącą Travisa. Zamknąłem oczy i zmówiłem cichą modlitwę za
jego duszę. Tak właśnie nakazywała nam tradycja postępować ze zmarłymi.
*
Jeszcze
wiele godzin po opuszczeniu miejsca wybuchu bomby Lin łkała chicho z powodu
śmierci małego chłopca, który – jak sądziłem – był niegdyś jej bratem. Nie
mogłem jednak umiejscowić Travisa i Lin w jednym drzewie genealogicznym, więc
wreszcie przepełniony wątpliwościami spytałem o to Ev’a.
– Lin
opiekowała się tym chłopcem, ponieważ jej przyjaciółka, Lena, wcześnie zaszła w
ciążę. Umarła przy porodzie, a na niej – wskazał na idącą jakieś dziesięć
metrów przed nami Lin – spoczął obowiązek zaopiekowania się nim. Nie mogła
sobie wybaczyć, że musiała go za każdym razem, gdy tu przychodziła, zostawiać.
Coś nagle
mnie uderzyło.
– Wiec te
tygodniowe wyprawy Leffte do Wioski W Dole to ściema. Chodziła do Chłodnego
Lasy, prawda? – Ev po prostu skinął głową i energiczniej idąc zrównał krok z
Lin.
Patrzyłem
na dziewczynę, której twarz nadal wyglądała twardo i nie wzruszenie. Wiedziałem
jednak, że to tylko maska. Lin przepełniało cierpienie. Straciła Travisa. Było
mi żal tego chłopczyka pomimo iż nigdy go nie znałem. Żal zrobiłoby mi się
chyba każdego kto umarł nawet nie dożywszy wieku w którym pamiętałby cokolwiek.
Zamyśliłem
się tak bardzo, że wyprzedziłem Lin i Ev’a, którzy zatrzymali się na małej
polance. Zdejmowali już plecaki, a Ev patrzył na mnie badawczo. Czym prędzej
zawróciłem do nich i usiadłem ciężko na ziemi.
Lin bez
słowa wsadziła w moje ręce kromkę chleba. Sama natomiast upiła tylko z dwa łyki
wody, a potem odsunęła się od nas na tyle daleko na ile mogła, aby nie wchodzić
w gąszcz. Siedziała na brzegu polanki i płakała.
Kiedy ja i
Ev skończyliśmy jeść ten nader skromny posiłek Lin wreszcie do nas wróciła.
Miała czerwoną od łez twarz, ale na twarzy malował jej się wyraz determinacji.
Nie powiedziałem nic tylko czekałem, aż Lin powie co ma do powiedzenia.
Wiedziałem, że chciała, ponieważ jej ciało niemal wibrowało ze strachu i
adrenaliny.
–
Wchodzimy powoli w niebezpieczny rewir. Dziki to najmniej groźne stworzenia
jakie tu można spotkać. Teraz będzie już tylko gorzej – stwierdziła z przekonaniem.
– Obawiam
się, że tu gdzieś jest obóz renegatów-wariatów – zaśmiał się Ev, a gdy Lin
natychmiast spiorunowała go wzrokiem zrobił minkę żałobnika.
Zachowywali
się dziwnie normalnie. Jakby tamta bomba w obozie pośrednim nigdy nie wybuchła
albo jakby to oni nigdy jej nie widzieli. Zastanawiałem się czy tak właśnie
funkcjonowali renegaci. Wypierali coś co sprawiało ból.
– To nie
żarty – skarciła go oschle. – Oni bywają niebezpieczni. To kanibale. Lepiej
trzymać się od tych typków z daleka.
–
Kanibale? – zdumiałem się.
Nigdy nie
słyszałem takiego określenia, ale wydawało się raczej nie być pochlebne,
dlatego nie zdziwiła mnie wcale odpowiedź Lin:
– Jedzą
ludzi – warknęła i wykrzywiła twarz z obrzydzeniem.
– Nie
lubię ich spotykać – potrząsnął głową Ev.
Nic
dziwnego. Jedzenie ludzi nie było raczej religijne, a ja wychowywałem się w
świecie, w którym religie stawiano na pierwszym miejscu. Pamiętałem pewną
trzynastolatkę, która w ogrodzie wykopała zawieszkę z siedmioramienną gwiazdą.
Nosiła ją zawieszoną na rzemyku. Jakiś Strażnik to zobaczył. Następnego dnia
cała rodzina zniknęła bez śladu. Ludzie w Wiosce W Dole mówili coś o ciałach
wrzuconych do morza, które rozciągało się u zwieńczenia Wioski W Dole. Nic dziwnego,
że potem nikt już nie odważył się kwestionować religijnych zasad.
Lin
wyciągnęła się i położyła na ziemi wkładając ręce za głowę. Ziewnęła kilka
razy, aż w końcu usłyszałem jej chrapanie.
Ev
spojrzał na mnie i uśmiechnął się blado.
– Radzę ci
spać w kuszą przy piersi. Nigdy nie wiadomo co może się wydarzyć – poinstruował
mnie zanim położył się w takiej samej pozycji jak Lin.
– Ev, nie
rozumiem – syknąłem.
– Czego,
Toby? – spytał rozbawiony. – Kusza. Przy piersi.
– Nie
nazywaj mnie „Toby” i nie o to mi chodzi. Lin zachowuje się jakby nigdy nic się
nie stało – warknąłem oschle.
Ev usiadł
w siadzie skrzyżnym. Przetarł oczy i podrapał się po głowie.
– To
najlepszy sposób na uśmierzenie bólu, chłopaczku – Ev uśmiechnął się blado. –
Każdy z nas doświadcza cierpień, a renegaci nauczyli się wypierać te
najbardziej bolesne. Moja siostra, Keira, kiedyś została złapana przez
Niezłomnych. Torturowali ją, bili, znaczyli jak krowę, zamykali w pomieszczeniu
metr na metr bez jedzenia i wody na czterdzieści osiem godzin. Była na granicy śmierci z życiem, ale w końcu
uciekła. Udało jej się i wiesz co?
Pokręciłem
głową zaciekawiony opowieścią Ev’a.
–
Niektórzy ludzie po takich przejściach mieliby traumę do końca życia, ale nie
ona. Wyszła z tego. Nie bała się już niczego. Stała się twarda jak głaz –
uśmiechnął się wspominając Keirę.
Nagle jego
uśmiech zmienił się w smutek.
– Straciła
jednak tamtymi czasy coś bardzo ważnego – w jego oczach zakręciły się łzy. –
Zaufanie. Nie ufała już nikomu poza mną i mamą. Była bardzo silna i twarda. Nie
jeden Niezłomny mógł jej pozazdrościć przebiegłości, a sami na siebie nakręcili
bicz – znów się uśmiechnął. – Nigdy już nie była moją Keirą, ale też nie była
strachliwa. Postanowiła, że będzie uważać tortury u Niezłomnych za rodzaj
treningu.
Po tych
słowach Ev ziewnął i ułożył się do snu.
Przez
długi czas po tym jak zaczął chrapać myślałem o jego siostrze. Musiała być
naprawdę dzielna skoro przetrwała takie rzeczy. Ja nigdy bym nie przetrwał chyba
bym się powiesił zaraz po uwolnieniu z niedoli, jeśli w ogóle by mi się to
udało. Wtedy jednak nie wiedziałem co przyniesie przyszłość.
*
Nie mogłem
spać tej nocy, bo jak tylko zamykałem oczy pod powiekami pojawiała mi się wizja
kanibali, którzy rozdzierają człowieka na pół, a potem obgryzają go do kości
jak marnego kurczaka oraz Niezłomnych wylewających wrzątek na twarz dziewczyny
ze zniekształconą twarzą.
W końcu
postanowiłem nie spać i stać na straży. Oparłem się o drzewo niedaleko i
siedziałem skubiąc skórkę od paznokcia. Nie podobała mi się za bardzo
perspektywa spotkania – jak pięknie nazwał ich Ev – renegatów-wariatów. Bałem
się jak diabli i przeklinałem Lin za to, że powiedziała to przed snem. Jeszcze
bardziej przeklinałem Ev’a za realne wizje Niezłomnych, których w życiu nie widziałem.
Nagle
usłyszałem jakiś hałas w zaroślach. Odwróciłem się w tamtą stronę z kuszą
gotową do strzału. Spodziewałem się najgorszego.
Zamiast
tego zobaczyłem jednak parę zielonych oczu, które nader dobrze pamiętałem z
dnia śmierci Notabane. Wiedziałem, że to ta dziewczyna. Nie mógłbym jej pomylić
z nikim innym. Pomimo iż przyświecał mi tylko nikły blask księżyca widziałem
jej oczy. Zielone, kocie.
Chciałem
coś zrobić, ale zamiast tego wpatrywałem się tylko w oczy dziewczyny.
Potem
usłyszałem szum i zielone ślepia zniknęły w gąszczu drzew i krzewów. Słyszałem
przez chwilę cichy szelest, a potem i ten dźwięk także umilkł.
***
Według mnie rozdział jest beznadziejny ;( Nudny i bez sensu. Tym razem ta parszywa wena nie zadziałała najlepiej i powstał taki oto twór. ;/ Mam nadzieję, że z następny rozdziałem pójdzie mi lepiej.
Puki co chcę poruszyć jeszcze jedną ważną sprawę. Jeśli ktoś to naprawdę czyta (a mam taką cichą nadzieję) to proszę o krótki komentarz... Może być nawet jedno słowo, jedna litera czy nawet kropka ;-; To daje mi motywację do kontynuowania pisania i nie poddawania się ;)
Lady Exodus
CZYTASZ = KOMENTUJESZ