wtorek, 14 października 2014

Rozdział siódmy



Walka


Stanęliśmy oko w oko z bestią sięgającą niemal do czubka mojej głowy – a trzeba wiedzieć, że miałem metr siedemdziesiąt wzrostu. Zwierzowi z buzi wystawały dwa zadziwiających rozmiarów kły. Miał sierść koloru zgniłej pomarańczy, którą pokrywały cętki. Przypominał nieco kota, lecz dla jasności: kotem nie był.
– To gepard – syknęła cicho Lin niemal mdlejąc ze strachu.
Keira w tym samym momencie zaczęła strzelać, lecz pociski odbijały się od cielska geparda nawet trochę go nie raniąc.
W następnej chwili zwierzę znalazło się przy Keirze nadal mozolnie wystrzeliwującej pociski. Wszyscy inni stali jak sparaliżowani. Wiedziałem, że jak czegoś nie zrobię to siostra Ev’a straci życie. Więc zrobiłem. Może było to kompletne wariactwo, ale nie widziałem innego wyjścia z tej sytuacji.
Sam zacząłem biec w stronę geparda. Zwierzę było tak zdziwione, że zatrzymało się na chwile. Wystarczyło mi to. Wyjąłem zza psa nóż i wbiłem w łapę geparda – byłem b a r d z o blisko niego.
Bestia zakwiliła i skuliła się. Zacząłem iść powoli w tył.
Gepard jednak nagle odzyskał nad sobą panowanie. Wydał z siebie potężny ryk, a potem staną na chwile na dwóch łapach przez co wyglądałem jak mrówka.
– W nogi – wrzasnęła Lin ciągnąc mnie za sobą.
Biegliśmy ile sił w nogach, a ogromny gepard deptał nam po piętach. Ryczał i chuchał na nas swoim oddechem pachnącym stęchlizną. Zrozumiałem, że to musiał być zapach ciał jego ofiar. Zemdliło mnie, ale zdążyłem powstrzymać odruch wymiotny atakiem paniki.
Keira i Lin na zmianę strzelały z pistoletów, lecz żadna nie pozwoliła sobie na wykończenie amunicji. Doskonale wiedziały, że niewiele zdziałają, bo kule jedynie drasnęły geparda.
Zatrzymałem się jak słup soli usłyszawszy rozdzierający powietrze wrzask. Nie pomyliłbym go z niczym innym. To był Ev.

***

Wiem, że rozdział jest bardzo, ale to bardzo krótki, ale poprostu go nie skończyłam. Co mnie powstrzymało przed tym?
To, że dzisiaj musiałam pochować swojego najlepszego przyjaciela, który zginał w niedziele wjeżdżając motorem w tira.

Postanowiłam dodać ten nieskończony fragment, gdyż przez najbliższe dwa tygodnie będę mieszkać u kuzyna i nie będę miała ani możliwości ani czasu na pisanie, a tym bardziej na dodawanie czegokolwiek. 
Zapewne też nie dotrzymam słowa dodawania notek co dwa tygodnie, więc przypuszczalnie uda mi się coś dodać na początku listopada. 

Pozdrawiam i do zobaczenia... Hm... napisania.

Lady Exodus

niedziela, 12 października 2014

Rozdział szósty



Antropofagi

Następnego dnia zastanawiałem się czy czasem zielonooka dziewczyna mi się nie przyśniła. Mogło tak być, ponieważ nikt o zdrowych zmysłach nie chodził by w nocy po lesie, gdzie grasują kanibale i psychicznie skrzywione dziki.
Lin rano wyglądała jakby przejechał po niej koń. Włosy sterczały jej w każdą stronę, a pod oczami miała wory, jakby nie spała całą nocy. Zrozumiałem, że ostatnio naprawdę mało sypiamy i każdy z nas tak wygląda. Dziewczyna próbowała jakoś okiełznać włosy, ale skończyło się na tym, że wyglądała jeszcze gorzej.
Natomiast Ev po raz pierwszy od kilku dni wpadł na pomysł umycia się, ponieważ, jak się okazało, znaleźliśmy się niedaleko rzeki. On oczywiście poszedł jako pierwszy.
– Boję się – stwierdziła Lin, gdy Ev już odszedł wystarczająco daleko, aby nas nie słyszeć.
Zmarszczyłem brwi i spojrzałem na nią pytająco.
Zrozumiałem już, że Lin nie chce roztrząsać tematu bomby w pośrednim obozie. Uszanowałem też, ze zachowuje się teraz nieco żywiej i okazuje większą determinację. Nie wiedziałem natomiast, dlaczego chce coś ukrywać przed Ev’em. I mówiąc szczerze wolałem to tak zostawić.
– Tobias, to strefa aktywności kanibali. Nie podoba mi się, że tak długo tu jesteśmy i oni jeszcze nie zareagowali. To wzbudza podejrzenia – wyjaśniła zniżając głos do szeptu.
Przełknąłem ślinę.
– Słuchaj, widziałem coś w nocy. Nie spałem i nagle zobaczyłem chyba dziewczynę z zielonymi, kocimi oczami… Czy to możliwe…
– Tak – przerwała mi bezczelnie Lin. – Obserwują nas. – Rozejrzała się dookoła jakby mogła zobaczyć kryjówki renegatów-wariatów.
Usłyszeliśmy nagle krzyk, który z całą pewnością należał do Ev’a. Od razu zerwaliśmy się z miejsc zabierając ze sobą tylko plecaki – bo to był właściwie cały nasz dobytek. W ręce kurczowo ściskałem kuszę. Lin natomiast wyjęła pistolet i teraz w jednej ręce trzymała to diabelstwo, a w drugiej nóż.
Wpadliśmy prosto na otwarty teren przy rzece.
Zobaczyłem coś czego wolałbym nigdy w życiu nie widzieć.
Dwa tuziny ludzi zbite w ciasną gromadkę szły w stronę Ev’a, który krzyczał niczym dziecko. Każdy z ludzi był prawie nagi. Mieli tylko kawałki materiałów przepasanych w pasie. Byli tak brudni, że nie dało się nawet zobaczyć ciała. Niemal każdy miał włosy do ziemi. Wyglądali jak masa zombie z książek, które przeczytałem w bibliotece królewskiej. Dokładnie tak to wyglądało. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że na własne oczy zobaczę przemarsz zombie.
– Kanibale – syknęła Lin i bez najmniejszego ostrzeżenia zaczęła strzelać. Przerażony do granic możliwości poszedłem w jej ślady.
Renegaci-wariaci odwrócili się w naszą stronę i zaczęli nacierać na mnie i Lin. Nastąpiło odwrócenie ról, lecz sytuacja się nie poprawiała. Padły może z dwa czy trzy kanibale, ale pomimo naszych usilnych starań nic więcej się nie dało. Widziałem jak Lin się poci, a kule w jej kieszeni kończą.
Kobieta idąca na przedzie pochodu kłapała zębami jak nienakarmione zwierzę. Jej włosy wyglądały jak węże, a oczy były przekrwawione. Nie mogłem patrzyć na tak zmarnowanego człowieka, wiec zamknąłem oczy i nadal próbowałem strzelać z kuszy.
Zastanawiałem się czy to nasz koniec.
Wtedy właśnie wydarzyły się trzy rzeczy. Lin krzyknęła, gdy kobieta z wężowymi włosami złapała ją za nadgarstek, tamta kobieta krzyknęła, bo coś przedziurawiło ją na wylot, a zza drzew z bojowym okrzykiem wyłoniła się dziewczyna z kocimi oczami. W dłoniach dzierżyła dwa pistolety tylko, że ze cztery razy większe od tego Lin.
Kanibale padały jeden po drugim pod ostrzałem dziewczyny, aż nie został ani jeden. Tylko pole ciał, przez które przedzierał się Ev bez koszulki ściskając ja mokrą w ręce. Z włosów kapała mu woda, a żyła na jego czole pulsowała z przerażenia.
Dobiegł do nas i odetchnął głęboko.
Zielonooka dziewczyna puściła do mnie oko. Nie wiedziałem dlaczego to zrobiłem, ale w akcie desperacji wysłałem w jej stronę ostatnią strzałę.Chybiłem. Dziewczyna pokręciła głową z pobłażaniem i zniknęła za drzewami. Nie wytrzymałem i rzuciłem się w pogoń zupełnie zapominając o kuszy. Dzięki pracy na roli moje zdolności atletyczne się poprawiły i już po paru metrach widziałem czubek głowy uciekającej. Biegła bardzo szybko, ale ja byłem szybszy.
Niemal zrównałem z nią krok, a potem zdziwiło mnie moje własne zachowanie.
Odepchnąłem się od ziemi i skoczyłem na dziewczynę przygniatając ją do ziemi. Zielonooka wiła się i kopała, aby wydostać ciało spod mojego, ale byłem od niej, pomimo wielu za i przeciw, silniejszy.
Ev i Lin stali już obok dysząc. Wyglądali jakby właśnie przebiegli maraton, choć właściwie prawie tak było. Ja natomiast niemal wcale się nie spociłem. Doren dostał za mnie dzięki temu duży plus i jego ocena u mnie wzrosła z minus stu na minus dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięć.
– Boże – wyszeptał Ev patrząc na zielonooką, która zaprzestała już walki wiedząc, że nie wygra.
Lin otworzyła szerzej buzię i drżącym palcem wskazywał na czarnowłosą dziewczynę, która nie była ode mnie o wiele starsza, a może i nawet w moim wieku.
Zszedłem z dziewczyny, a ona natychmiast wstała. Nie rzuciła się jednak od ucieczki tylko odeszła do najbliższego drzewa i oparła się o nie. Jej zielone oczy niemal świeciły w półmroku rzucanym przez drzewa.
– Przecież to… – zaczęła Lin, ale nie dała rady dokończyć.
Ev za to wystąpił na przód i złapał zielonooką za za nadgarstek. Tamta się nie odsunęła. Patrzyła tylko na mężczyznę i pochlipywała cicho. W rękach nadal ściskała mocno dwa ogromne pistolety.
Zlustrowałem ją uważniej i dostrzegłem, że ma krótkie szorty i podkoszulek taki jak ja. W długich butach do kolan miała wetknięte za cholewy noże. Wyglądała naprawdę zabójczo. I to dosłownie.
– Keira – szepnął Ev, a ja niemal straciłem przytomność.
Keira? Siostra Ev’a, która wylądowała na torturach? Ta sama Keira?
Nie musiałem długo czekać na odpowiedź, gdyż zielonooka wyszeptała „bracie” prosto do ucha Ev’a. Zrobiła to jednak na tyle głośno, że ja i Lin ją usłyszeliśmy.
Patrzyłem na Keirę i przypominałem sobie powoli jak wyglądała tamtego zimnego dnia, gdy Notabane straciła życie. Teraz wiedziałem, co ściskała tamtego dnia w dłoniach. To był ten ogromny pistolet. Chciała mnie zabić. Ale dlaczego? Dlaczego jednak tego nie zrobiła? Nie zamierzałem jej się o to pytać. Przynajmniej na razie.

*

Lin prowadziła nas przez las ze stoickim spokojem przyglądając się pistoletom idącej obok Keiry. Powiedziałbym, że nawet jej zazdrościła. Ev szedł zaraz za nimi, a ja zostałem daleko w tyle ze swoimi myślami.
Od kiedy Keira do nas dołączyła w mojej głowie znów zaczęły się pojawiać wspomnienia Notabane, a razem z nimi ból jaki przyniósł mi dzień, w którym pierwszy raz ujrzałem Keirę.
Nie przepraszałem siostry Ev’a za skoczenie na nią, a ona jak widać nie chciała przeprosin. W ogóle nie chciała z nikim rozmawiać. Czasami tylko wymieniła poglądy z Ev’em. Nawet jeśli to jednak robiła trwało tylko minutę, a potem znów zamykała się w sobie.
Nie byłem ani trochę zdziwiony. Po tym jak Ev powiedział mi o tym jakie tortury zafundowali jej Niezłomni dziwiłem się, że tylko tak okazuje zmianę.
Po kilku następnych godzinach marszu natknęliśmy się na coś dziwnego.
Była to rozległa polana z wysuszoną ziemią. Nie wyglądała jakby ktoś ją wysadził, więc szybko odegnałem myśl o Niezłomnych.
– Legowisko – szepnęła Keira tak cicho, że przez chwilę zastanawiałem się czy naprawdę to powiedziała.
– Nie, to tylko wysuszona ziemia – pokręciła głową Lin i wyszła na środek dziwnego terenu. Tupnęła kilka razy nogą, a w powietrze uniósł się duży obłok dymu. Szybko z niego wybiegła.
– Nie oddychajcie, bo się naćpacie – syknęła.
Choć nie rozumiałem co znaczy „naćpacie” posłusznie wykonałem polecenie, gdyż ton Lin był wystarczająco poważny. Wyciągnąłem koszulkę ze spodni i zasłoniłem nią sobie nos.
Keira odsunęła się o krok i wpadła centralnie na mnie. Zachwiałem się, a potem upadłem na ziemię.
Uderzając ciałem o ziemię straciłem oddech i musiałem wciągnąć powietrze. Zanim to jednak zrobiłem Keira rzuciła się na mnie i uderzyła w twarz tak mocno, że nie udało mi się jednak wykonać zabiegu.
Przez chwilę, gdy dziewczyna w obłokach dziwnego dymu siedziała na mnie okrakiem nie mogłem nic zrobić. Byłem jak sparaliżowany.
Potem wsadziła mi coś dziwnego na twarz i wymierzyła jeszcze jednego policzka.
Zacząłem się krztusić. Okazało się, że Keira założyła mi na twarz maskę. W szpitalu W Dole taż takie były. Filtrowały powietrze, przez co do organizmu nie dostawały się zarazki.
Keira nadal siedziała na mnie i patrzyła prosto w moje oczy. Sama też już miała maskę. Zielone punkciki świeciły jak świetliki, a ja nie mogłem oderwać od nich wzroku.
W końcu dziewczyna się otrząsnęła i pozwoliła mi się wydostać spod swojego ciężaru. Odeszła o kilka kroków w tył. Poszedłem za nią, choć w obłokach pary migotał mi tylko zarys jej sylwetki. Wreszcie wyszliśmy na otwartą przestrzeń, gdzie czekali już Ev i Lin.
Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem, że miejsce, w którym byliśmy zostało opanowane przez małe tornado.
– Spadajmy – poleciła nam Lin. Nikt się nie sprzeciwiał.

*

Postój zrobiliśmy dopiero, gdy całkiem się ściemniło. W czasie marszu zdążyłem bardzo uważnie zlustrować i zapamiętać, każdy kawałek ubioru Kiry.
Krótkie opięte, moro spodenki. Glany – jak nazywał te buty Ev – długie do kolan. Noże w pokrowcach wetknięte za cholewy. Pistolety maszynowe, których nazwę poznałem od Lin, przewieszała przez ramiona na skurzanych linkach. Włosy miały niemal ten sam kolor, co moje. Jej oczy naprawdę niemal fosforyzowały. Widziałem jak jej spojrzenie krąży po całym lesie. Uważnie obserwowała i przysłuchiwała się. Była bardzo czujna. Na szyi zwisało jej mnóstwo rzemyków. Każdy miał inną zawieszkę i niektóre doskonale znałem, a inne widziałem po raz pierwszy.
Pentagram służący do przywoływania złych duchów. Krzyż celtycki, który był symbolem innego świata. Jednorożec, motyl, pierścień atlantów, udjat, ying-yang. Wyglądała jak okultystyczna choinka. Na każdym niemal palcu miała pierścień z podobnymi wzorami do tych na wisiorkach. Tak samo wyglądały jej ręce, które całe były w bransoletkach sięgających prawie do przedramienia. Jedna przykuła moją uwagę najbardziej. Była to malutka zawieszka przedstawiająca dwie osoby siedzące obok i obejmujące się rękami. Na ich ciałach zostały wyżłobione różne zawijasy. Wyglądali trochę nietypowo.
Dopiero po kilku minutach, od kiedy zobaczyłem go mogłem zrozumieć, że przedstawiał kochanków. Notabane kiedyś pokazała mi taki sam. Powiedziała, że ukradła go ojcu. Dostał go wcześniej od swojej żony. Ma się zawsze taki dwa, aby jeden dać kochankowi w dowód miłości. Notabane jednak mi go nie dała. Teraz sam zacząłem się zastanawiać czy kiedykolwiek mnie kochała.
Wtedy Keira odwróciła się w tył chlastając mnie po nosie jednym z wisiorków. Był to drugi egzemplarz symbolu kochanków. Więc nie miała nikogo. Nie wiem, dlaczego, ale poczułem ulgę.
Potarłem się po nosie, ponieważ naszyjnik był bardzo ciężki.
– Dzięki – syknąłem.
– To nie chodź tak blisko mnie – warknęła Keira i zaczęła lustrować obszar za mną. Wściekły odszedłem o kilka kroków w bok. Jak ona śmiała. To Ev kazał mi się trzymać blisko reszty, bo w tym buszu można się było zgubić. Wstrętna dziewucha.
– Jasna cholera – syknąłem nadal masując nos.
Keira spojrzała na mnie zaskoczona zresztą to samo uczynili Lin czy Ev. Wszyscy teraz gapili się na mnie. Zrobiłem się czerwony jak burak uświadamiając sobie, że przed chwilę przekląłem łamiąc jedną z podstawowych zasad Królestwa. Chciałem się zacząć tłumaczyć, ale wtedy coś mnie uderzyło... Nie byliśmy już, do cholery, w Królestwie. Uciekłem stamtąd. Już nie obowiązywały mnie te same zasady.
– Co się gapicie? – warknąłem zaciskając mocno zęby. Poczułem napływające do oczu palące łzy, ale jakoś udało mi się je powstrzymać.
– Masz tupet – oceniła Keira i odwróciła głowę znów lustrując teren. Uśmiechnęła się lekko, co nie zdarzało się jej często.
Zastanawiałem się tylko czy miał być to komplement czy obelga…
Lin i Ev jeszcze przez chwilę mnie obserwowali, a potem dołączyli do Keiry. Z braku pomysłów zrobiłem to samo.
– Coś jest nie tak – zielonooka zmarszczyła nos i wciągnęła powietrze. Potem ostrożnie sięgnęła za plecy i wzięła do rąk karabiny maszynowe.
Lin wyciągnęła pistolet, a ja i Ev kusze. Bałem się jak diabli, że zaraz z zarośli wyskoczy jakiś przerażający dzik albo kanibal.
Nie mogłem się bardziej pomylić.

***

No i dodany kolejny rozdział ;)
Może nie powala, ale udało mi się jakoś wprowadzić Keirę w opowiadanie z czego jestem dumna. ;P 
Czekam na wasze opinie na temat moich wypocin.


Lady Exodus


CZYTASZ = KOMENTUJESZ

wtorek, 30 września 2014

Rozdział piąty

Ucieczka

Po kilku dobrych kilometrach biegu Laffte wreszcie się zatrzymała. Miejscem tym była mała polanka. Dziewczyna usiadła ciężko dysząc na ziemi, a obok niej opadł Ev. Ja niemal zemdlałem.
Nadal nie mogłem uwierzyć w to co zrobiłem. Uciekłem z Królestwa, z miejsca, które znałem tylko po to, aby sprawdzić czy czasem Leroy nie uciekła do Chłodnego Lasu. Potarłem palcami skronie.
– Co tu się dzieje? – spytałem próbując usiąść.
Kiedy wreszcie znalazłem się w pionie zacząłem uważnie lustrować Laffte i Ev’a. Nie wyglądali najlepiej. Tak jak ja ich ciała pokrywały liczne zadrapani i siniaki spowodowane przedzieraniem się przez las. Najbardziej jednak przyglądałem się dziewczynie, która niegdyś była moim wrogiem, a teraz razem ze mną i Ev’em uciekła z Królestwa. Już niczego nie rozumiałem.
– Cholera – przeklęła Leffte i strzepnęła ze swojego ramienia małego żuczka.
Otwarłem, aż usta z wrażenia. Za przeklinanie w Królestwie można było dostać tęgie baty, zwłaszcza jeśli robiła to dama.
– Co jest? – spytałem patrząc wprost na dziewczynę.
Tamta uśmiechnęła się do mnie całkiem przyjaźnie. Nie było w tym uśmiechu żadnych podtekstów. Ona po prostu wydawała się teraz innym człowiekiem. Może tak naprawdę jej nie znałem.
– Wyjaśnię ci wszystko, Tobias, ale najpierw musimy się czegoś napić. Spakowałeś tą wodę, którą nalałeś do moich manierek? – spytała najspokojniej na świecie.
Zamiast odpowiedzieć to przetarłem oczy, aby przekonać się czy naprawdę nie śnię.
Laffte była miła… Dla mnie?
Ev właśnie grzebał w plecaku i wyją z niego tryumfalnie manierkę. Najpierw napił się trochę, a potem podał wodę Laffte. Dziewczyna rzuciła ją potem mi i rozkazała się napić, ale tylko łyk. Zrobiłem jak kazała, a potem Ev zabrał mi z rąk manierkę i włożył ją do plecaka.
Wcześniej nie zauważyłem, że Laffte również zabrała plecak, ale teraz zdjęła go z ramion i rzuciła przed siebie. Rozsunęła suwak błyskawiczny co było już bardzo rzadkie w królestwie. Nie mogłem się nadziwić tego wszystkiego.
Z plecaka dziewczyna wyjęła trzy zielone kurtki i przydzieliła po jednej każdemu z nas. Byłem tak tym wszystkim zaszokowany, że nie protestowałem, gdy Ev rozkazał mi ubrać ją.
– Chcesz wiedzieć o tych znakach, prawda? – spytał wreszcie Ev.
– Nie tylko o nich – odparowałem wskazując na Laffte. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie szelmowsko. – Co ty tu robisz, Laffte?
– Po pierwsze: nie nazywaj mnie Laffte, jestem Lin – pokazała pierwszy palec. – Następna rzecz: należę do tajnego zgromadzenia renegatów, którzy sprzeciwili się rządom prezydent Fallahim. – Już chciałem o coś spytać, ale Laffte czy też Lin kontynuowała:
– Fallahim to zła kobieta, która rządzi Greeni, czyli tak zwanym „Światem Spoza”. Tak, istnieje ten świat, Królestwo nie jest jedyne. Wszyscy kłamali jak z nut. Tylko twoja ciocia Galileo miała rację. Nie została skazana na banicję z powodu uderzenia głupiego strażnika czy tam królowej. Mówiła wszystkim, że istnieje świat Spoza, a królowi się to nie podobało. Odeszła dobrowolnie, a twój ojciec z nią. Leroy wiele wiedziała. Tamtej nocy mieli po nią przyjść Strażnicy, ale udało jej się uciec w odpowiednim momencie. Inaczej byłoby z nią krucho – Lin zaczęła skubać trawę na łące.
Zmarszczyłem brwi próbując sobie to wszystko jakoś poukładać. I szczerze: nie mogłem.
Tego było dla mnie nieco za dużo. Galileo, tata i jeszcze Leory. Teraz Ev i Lin, która jako Laffte mnie nienawidziła. Czy moje życie musiało być, aż tak skomplikowane?
– Nie rozumiem – pokręciłem głową.
– Prościej – zaczął Ev. – My i teraz ty jesteśmy renegatami. Nie należymy ani do Królestwa, ani do Greeni. Lin została umieszczona w Królestwie jako szpieg, gdy była jeszcze dzieckiem, ale nigdy nie zapomniała kim jest. Szpiegowała i zdawała raporty innym renegatom, którzy pojawiali się tam okazjonalnie. Ja miałem być jednym z nich, ale przypadkowo uderzyłem się w głowę idąc przez lasy i straciłem pamięć, gdy ją odzyskiwałem nie zawsze pamiętałem, aby nikomu nie mówić o tym kim jestem.
Teraz to zupełnie straciłem orientację w tym wszystkie. Wolałem to na razie odłożyć na bok i spytać się o znaki Leroy.
– A co było w notatniku? – spytałem wyciągając z mniejszej kieszeni plecaka pamiętnik przybranej matki.
Ev otworzył go i położył się na brzuchu. Notatnik położył na trawie. Położyłem się obok niego.
– To jest Alfabet Rei. Reia była założycielką stowarzyszenia renegatów. Nienawidziła prezydentów Greeni i uważała ich działania za nieodpowiednie. Od jej czasów renegaci rozprzestrzenili się i założyli obozy na terenie całego Chłodnego Lasu – spojrzał na mnie.
Na mojej twarzy pojawiły się pierwsze oznaki zniecierpliwienia.
– Alfabet ten miał za zadanie pomóc przemieszczać nam się po lesie. Ta polana była początkiem trasy…
– Na każdym drzewie widnienie oznaczenie takie jak w pamiętniku. Leroy chyba oznaczyła drogę, którą miała zamiar się wybrać – przerwała mu Lin kończąc.
Kiwałem głową choć rozumiałem z tego tyle o ile. Przekręciłem się na plecy i zacząłem wpatrywać w słoneczne niebo. Chciałem jakoś zaakceptować fakt, że właśnie uciekłem z miejsca, które było moim domem przez siedemnaście lat. Przypominałem sobie o Notabane i o tym wszystkim co jej dotyczyło. Nawet trochę płakałem. Musiałem zostawić za sobą wszystko: Sorena i Luver. Ostatnią cząstkę Notabane jaka mi została, a także wiele wspomnień z dzieciństwa.
Ev i Lin rozumieli to dlatego przez ten czas ciągle dyskutowali i sprzeczali się ze sobą co do dalszej części podróży. Wreszcie stanęło na Lin, czyli mieliśmy iść znaną jej drogę do najbliższego obozu renegatów.
Wstałem ospale. Było już dobrze popołudniu kiedy ruszyliśmy. Zanim to zrobiliśmy Ev opatrzył mi ranę na udzie i dostałem nowe, zielone, spodnie zupełnie takie same jak on i Lin.
Łatwo przyzwyczaiłem się do nazywanie Laffte Lin, ponieważ być może nadal wyglądała jak ona, lecz zachowywała się zupełnie inaczej. Nie była taka sama.Równie dobrze mogła to być po prostu dobra siostra bliźniaczka Laffte.

*

Pierwsze sześć godzin marszu odbyło się w całkowitej ciszy. Zaczynało się już robić ciemno, wiec Lin zarządziła postój. Rozpaliła małe ognisko abyśmy mogli się ogrzać. Zastanawiało mnie to kto bardziej dowodzi w naszej małej gromadce: Ev czy Lin? W końcu jednak stwierdziłem, że ta druga, ponieważ Ev się jej bardziej słuchał niż ona jego.
Mężczyzna poszedł na polowanie z jedną z kusz, które ukradłem z zamku. Zostałem sam z dziewczyną, której kiedyś nienawidziłem i pewnie zabiłbym ją, gdyby nie to, że teraz była Lin.
– Noce w lesie bywają naprawdę zimne – poinformowała mnie. – Lepiej bądź czujny, bo czasami można się natknąć na agresywne zwierze lub innego – niebezpiecznego – renegata.
– Co masz na myśli mówiąc „niebezpiecznego”? – zdziwiłem się, a może i trochę przestraszyłem.
– Niektórzy żyli tak długo w głuszy, że zdziczeli i stali się jak zwierzęta do odstrzału. Zagrażają innym – wzruszyła nonszalancko ramionami.
Spojrzałem na pistolet, który nadal miała wetknięty za pas i przełknąłem głośno ślinę. Jak można było zabijać czymś takim. Nie rozumiałem tego. Nigdy bym nawet nie wziął pistoletu do ręki, a co dopiero z niego strzelał.
– Przepraszam, że zawsze uważałam cię za tobiasa – odezwała się niespodziewanie Lin.
Spojrzałem na nią jak na wariatkę.
– Wybacz – zaśmiała się. – Już wyjaśniam. Myślałam, że jesteś taki jak inni. Gdybyś spotkał renegata wezwałbyś Strażników, ale teraz wiem, że jesteś inny. Nie należysz do nich. Należysz do siebie – uśmiechnęła się pokrzepiająco, a mi zrobiło się jakoś lżej na sercu.
Może mając przyjaciół u boku prędzej przystosuję się do nowych warunków. Nauczę się żyć w Chłodnym Lesie, a potem poszukam Leroy i może nawet ojca oraz Galileo. Bardzo chciałem zobaczyć się z przybraną matką. Tęskniłem za nią ogromnie. Tęskniłem również za Sorenem i jego głupimi żartami przy stole. Czasami palną coś takiego, że aż odechciewało się ludziom jeść.
Zaśmiałem się pod nosem.
W tym samym momencie wrócił Ev niosąc na plecach dużego martwego jelenia. 

*

Wstaliśmy bardzo wcześnie rano i od razu zebraliśmy się do dalszej drogi. Lin stwierdziła, że przy dobrej pogodzie czaka nas i tak przynajmniej tydzień podróży.
Nie bardzo uśmiechało mi się to przez nogę, która dokuczała mi po oparzeniu, a dodatkowo zrobiłem też coś sobie w kostkę, gdy zeskakiwałem z siatki. Strasznie mnie bolała, czego nie poczułem dzień wcześniej w skutek adrenaliny krążącej w żyłach.
Cały czas też powracały do mnie wspomnienia chwil z życia jakie z każdym krokiem zostawiałem za sobą coraz bardziej. Jakaś niewidzialna nić łącząca mnie z Królestwem powoli pękała. Wspomnienia martwej Notabane wracały do mnie ze zdwojoną siłą. Jeszcze bardziej uderzało mnie, gdy przypomniałem sobie nasze wieczory. Mówiła jak bardzo wkurza ją ojciec, jak tęskni za mamą. Całowaliśmy się wtedy i to poprawiało jej humor. Tak bardzo za nią tęskniłem, że czasem musiałem ocierać dyskretnie łzę. Wydawało mi się jednak, że Lin wszystko widzi, bo zaczęła się zachowywać w stosunku do mnie jak do małego dziecka, które zostało osierocone. Prawda jednak była taka, że dokładnie tak się czułem.
Pewnego dnia spotkaliśmy wściekłego dzika, którego załatwiono. Nie obyło się jednak od zaciętej walki, w której nawet jeśli nie chciałem brałem czynny udział.
Szliśmy spokojnie przez las, ale nagle Lin zatrzymała się jak porażona piorunem.
– Stójcie – syknęła i wyciągnęła zza pas pistolet.
Zza krzaków wyskoczył na sam środek ścieżki ogromny guziec. Ja dostałem jedną z kusz i od razu wyrzuciłem w powietrze dwa pociski. Po prostu spanikowałem. Potem było już tylko gorzej. Dzik rzucił się w moją stronę, a miedzy czasie Lin ostrzeliwała go pistoletem, a Ev strzałami. Nic to nie dało, a dzik omal mnie nie dopadł. W akcie desperacji złapałem jakąś długą ułamaną gałąź i to było to. Dzik się na mnie rzucił i wtedy nabił się na pal. Byłem tak zaszokowany tym co zrobiłem, że niemal natychmiast zwymiotowałem.
Flaki zwierzęcia wyszły na wierzch w całej swej okazałości. Ev po prostu je pozbierał, a Lin rozpaliła ognisko. Mimo moich usilnych protestów i tak wciśnięto mi wątróbkę z dzika. Musiałem szczerze przyznać, że nie była zła.

*

Następnego dnia pierwsze co zrobiła Lin to uderzyła mnie mocno w głowę na pobudkę. Wrzasnąłem przerażony, że ktoś mnie atakuje. Podczas, gdy ja w desperackiej obronie machałem rękami Ev i Lin zwijali się ze śmiechu na ziemi.
– Ha, ha. Super śmieszne – spiorunowałem ich oboje wzrokiem.
Lin zupełnie tym niezrażona wstała i spakowała szybo dwa plecaki. Po drodze zmienialiśmy się po kolei tak, aby nikt się zbytnio się obciążał.
Po wcześniejszym spotkaniu z dzikiem byłem teraz bardzo czujny i najmniejszy szmer pośród gałęzi sprawiał, że moje wnętrzności wywracały się do góry nogami. Potem zazwyczaj okazywała się, że to niegroźny ptak albo wiewiórka.
– Idziemy w dobrą stronę – mruczał raz za razem Ev prowadząc nas przez las. Co jakiś czas doglądał znaków na drzewach, a kiedy to kończył jego mina była jeszcze bardziej niewyraźna niż przed tym.
Po pięciu godzinach marszu, który okazał się dla całej naszej trójki nader bolesny, ponieważ igiełki od drzew iglastych przedziurawiały nam natrętnie skórę, nastąpił postój. Niestety było on bardzo nieprzewidziany. Ev zatrzymał się nagle na środku jakiejś polany bez trawy. Lin wpadła na niego, a ja na nią. W ten sposób znaleźliśmy się na ziemi i przeturlaliśmy kilka dobrych metrów.
– Jasna cholera, Ev, co cię napadło? – syknęła Lin, a potem dołożyła jeszcze kilka ohydnych przekleństw, z których niektórych nigdy na uszy nie słyszałem.
– To jeden z obozów pośrednich – szepnął. Miał pusty wzrok i wskazywał na ziemię i skrawki materiału plączące się gdzie niegdzie.
Lin zmarszczyła brwi.
Potem bardzo zdziwiło mnie jej zachowanie, gdy położyła się na ziemi i przytknęła nos do błota.
– Śmierdzi spalenizną – oceniła bez zbędnych formalności i wstała jeżdżąc wzrokiem po całej powierzchni polany.
Kiedy przyjrzałem się jej dokładniej rzeczywiście wyglądało na to, że ktoś ją podpalił. Drzewa w koło gołej polany były osmalone, a niektóre gałęzie odpadły i wyglądały jak suchary.
Zachichotałem pod nosem rozbawiony własnym porównaniem.
– Toby – skarciła mnie Lin formą imienia jaką posługiwała się tylko Leroy.
Odwróciłem się do tyłu i nagle mój wzrok natrafił na coś dziwnego, białego leżało w trawie i połyskiwało. Podczas, gdy Ev i Lin nawiązali już dyskusję ja podszedłem do tego dziwnego narzędzia. Wyglądało jak naparstek do szycia, ale było zrobione z plastiku. Miało na wierzchu jedną dziurkę, a gdy to podniosłem okazało się, że jest przyczepione go sznurka, który ciągnie się w trawie.
– Lin, Ev, coś znalazłem! – wrzasnąłem przerywając kłótnię, która zdążyła już się rozgrzać między tamtymi dwojga.
Lin zmarszczyła brwi odwracając się w moją stronę. Nagle w jej oczach coś błysnęło. Natychmiast podbiegła do mnie i wyszarpała z moich rąk biały naparstek.
– Przecież to Młot – szepnęła tracąc oddech. Przez chwilę myślałem, że zemdleje, ale w końcu się opanowała i odwróciła do Ev’a, który wyglądał podobnie jak Lin.
– Niezłomni – Ev otworzył szerzej buzię i podrapał się po głowie. – Jak?
– Co to jest? Co znaczy „Niezłomni”? – dziwowałem się.
Lin wstała z kucek, a ja poszedłem w jej ślady. Chwilę zajęło jej wyduszenie z siebie odpowiedzi, lecz byłem zadowolony, że w ogóle zdecydował się to zrobić.
– Niezłomni to najbardziej niebezpieczny oddział żołnierzy z Greeni. Służą prezydent Fallahim. To zabójcy najwyższej kasty – mówiąc to była śmiertelnie poważna, a w jej oczach widziałem strach.
– Tylko renegaci wyżsi rangą im dorównują. Od nich właśnie się szkoliłem, ale zostałem zmuszony do przerwania szkolenia, ponieważ ktoś uwiązał mnie w lochach – Ev splunął z pogardą skierowaną do Strażników.
Lin skinęła głową i wskazała kciukiem na coś co nazwała „młotem”.
– To jest tak zwany: Młot, czyli ładunek wybuchowy aktywowany naciskiem. Nadepniesz na to coś białego, a po chwili… bum – złączyła palce u rąk, a potem powoli je oddalała naśladując ruch wybuchu bomby.
Nie wiedziałem co mam przez to zrozumieć. Czy to miejsce wyleciało w powietrze? A jeśli tak to gdzie zniknęli ludzie obozujący tu? Nie musiałem długo czekać, aby się dowiedzieć, ponieważ, gdy spojrzałem za Ev’a zobaczyłem na drzewie coś  czego wolałbym już nigdy więcej ni widzieć.
Na jednej z gałęzi dyndało ciało bez rąk i jednej nogi. Całe było osmalone i bez części ubrania. Widziałem na pierwszy rzut oka, że był to młody chłopak, co najmniej w moim wieku. Kiedy podszedłem bliżej – z ciekawości – zobaczyłem, że jego twarz zdobią trzy czerwone nacięcia jakby ktoś wbił mu tam widelec i przejechał nim w dół. Skrzywiłem się i omal nie puściłem pawia. To było straszne. Na drzewie i ciele… Wszędzie wokół widziałem krew. Zastanawiałem się czy czasem nie mam halucynacji, ale w końcu musiałem zaakceptować widok zwłok.
Lin zaczęła krążyć po polanie, a Ev i ja chodziliśmy za nią krok w krok. Znaleźliśmy jeszcze kilka ciał wyglądających nawet gorzej niż to pierwsze, choć nie sądziłem, że to w ogóle możliwe.
Jedno z nich należało do kobiety, którą Ev kiedyś znał. Przez chwilę zatrzymaliśmy się właśnie w tamtym miejscu, a ja postanowiłem zwymiotować, bo dłużej nie mogłem powstrzymać odruchu.
Z ciała kobiety wypełzały karaluchy i bóg wie jeszcze co. Na szyi miała zawieszony symbol siedmioramiennej gwiazdy. Nie dziwiło mnie już, że renegaci są niereligijni, ale nadal nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Obce uczucie nadal wkradało się do mojego umysłu. Ja tu nie pasowałem, a jednak stałem teraz przy zwłokach kobiety, która kiedyś żyła. Oddychała i chodziła. Jadła i żyła. Jak ja.
– Spadajmy stąd – zaoponowałem, gdy zakończyliśmy wizytacją u kobiety.
Lin spojrzała na mnie kontem oka.
– Nie rozumiesz – odpowiedział za nią Ev. – Niezłomni tu byli co oznacza, że mogli odnaleźć też główny obóz. Jeśli go też wysadzili…
– Nie! – wrzasnęła Lin, ale z pewnością nie chodziło jej o to co powiedział Ev.
Upadła kolanami wpadając w rozgrzebaną ziemię. Nabrała do rąk grudki ziemi i rzuciła je do przodu. Wydała z siebie potworny wrzask rozdzierający powietrze. Zachowywała się niczym zwierze. Płakała i tłukła pięściami po ziemi.
Dopiero po chwili wyszedłem z szoku spowodowanego zachowaniem dziewczyny i zobaczyłem co go spowodowało. Na ziemi niedaleko leżał chłopiec. Na oko pięcioletni. Miał rozdartą koszulę na piersi, a przez środek przechodziło okropne krwawe zadrapanie.
– Travis – zawyła Lin i dopadła do ciała martwego dziecka. – Nie – łkała.
Jej twarz była kompletnie brudna od ziemi przemieszanej ze łzami. Przyciskała chłopca do siebie tak mocno, że gdyby żył udusiłby się.
Ev wpatrywał się w całe to zajście ze stoickim spokojem. Opierał się o drzewo i wyglądał jak Soren podczas podrywania dziewczyn. Tak naprawdę jego twarz wykrzywiał jednak grymas, a z oczu ciekły łzy.
Spojrzałem jeszcze raz na Lin tulącą Travisa. Zamknąłem oczy i zmówiłem cichą modlitwę za jego duszę. Tak właśnie nakazywała nam tradycja postępować ze zmarłymi.

*

Jeszcze wiele godzin po opuszczeniu miejsca wybuchu bomby Lin łkała chicho z powodu śmierci małego chłopca, który – jak sądziłem – był niegdyś jej bratem. Nie mogłem jednak umiejscowić Travisa i Lin w jednym drzewie genealogicznym, więc wreszcie przepełniony wątpliwościami spytałem o to Ev’a.
– Lin opiekowała się tym chłopcem, ponieważ jej przyjaciółka, Lena, wcześnie zaszła w ciążę. Umarła przy porodzie, a na niej – wskazał na idącą jakieś dziesięć metrów przed nami Lin – spoczął obowiązek zaopiekowania się nim. Nie mogła sobie wybaczyć, że musiała go za każdym razem, gdy tu przychodziła, zostawiać.
Coś nagle mnie uderzyło.
– Wiec te tygodniowe wyprawy Leffte do Wioski W Dole to ściema. Chodziła do Chłodnego Lasy, prawda? – Ev po prostu skinął głową i energiczniej idąc zrównał krok z Lin.
Patrzyłem na dziewczynę, której twarz nadal wyglądała twardo i nie wzruszenie. Wiedziałem jednak, że to tylko maska. Lin przepełniało cierpienie. Straciła Travisa. Było mi żal tego chłopczyka pomimo iż nigdy go nie znałem. Żal zrobiłoby mi się chyba każdego kto umarł nawet nie dożywszy wieku w którym pamiętałby cokolwiek.
Zamyśliłem się tak bardzo, że wyprzedziłem Lin i Ev’a, którzy zatrzymali się na małej polance. Zdejmowali już plecaki, a Ev patrzył na mnie badawczo. Czym prędzej zawróciłem do nich i usiadłem ciężko na ziemi.
Lin bez słowa wsadziła w moje ręce kromkę chleba. Sama natomiast upiła tylko z dwa łyki wody, a potem odsunęła się od nas na tyle daleko na ile mogła, aby nie wchodzić w gąszcz. Siedziała na brzegu polanki i płakała.
Kiedy ja i Ev skończyliśmy jeść ten nader skromny posiłek Lin wreszcie do nas wróciła. Miała czerwoną od łez twarz, ale na twarzy malował jej się wyraz determinacji. Nie powiedziałem nic tylko czekałem, aż Lin powie co ma do powiedzenia. Wiedziałem, że chciała, ponieważ jej ciało niemal wibrowało ze strachu i adrenaliny.
– Wchodzimy powoli w niebezpieczny rewir. Dziki to najmniej groźne stworzenia jakie tu można spotkać. Teraz będzie już tylko gorzej – stwierdziła z przekonaniem.
– Obawiam się, że tu gdzieś jest obóz renegatów-wariatów – zaśmiał się Ev, a gdy Lin natychmiast spiorunowała go wzrokiem zrobił minkę żałobnika.
Zachowywali się dziwnie normalnie. Jakby tamta bomba w obozie pośrednim nigdy nie wybuchła albo jakby to oni nigdy jej nie widzieli. Zastanawiałem się czy tak właśnie funkcjonowali renegaci. Wypierali coś co sprawiało ból.
– To nie żarty – skarciła go oschle. – Oni bywają niebezpieczni. To kanibale. Lepiej trzymać się od tych typków z daleka.
– Kanibale? – zdumiałem się.
Nigdy nie słyszałem takiego określenia, ale wydawało się raczej nie być pochlebne, dlatego nie zdziwiła mnie wcale odpowiedź Lin:
– Jedzą ludzi – warknęła i wykrzywiła twarz z obrzydzeniem.
– Nie lubię ich spotykać – potrząsnął głową Ev.
Nic dziwnego. Jedzenie ludzi nie było raczej religijne, a ja wychowywałem się w świecie, w którym religie stawiano na pierwszym miejscu. Pamiętałem pewną trzynastolatkę, która w ogrodzie wykopała zawieszkę z siedmioramienną gwiazdą. Nosiła ją zawieszoną na rzemyku. Jakiś Strażnik to zobaczył. Następnego dnia cała rodzina zniknęła bez śladu. Ludzie w Wiosce W Dole mówili coś o ciałach wrzuconych do morza, które rozciągało się u zwieńczenia Wioski W Dole. Nic dziwnego, że potem nikt już nie odważył się kwestionować religijnych zasad.
Lin wyciągnęła się i położyła na ziemi wkładając ręce za głowę. Ziewnęła kilka razy, aż w końcu usłyszałem jej chrapanie.
Ev spojrzał na mnie i uśmiechnął się blado.
– Radzę ci spać w kuszą przy piersi. Nigdy nie wiadomo co może się wydarzyć – poinstruował mnie zanim położył się w takiej samej pozycji jak Lin.
– Ev, nie rozumiem – syknąłem.
– Czego, Toby? – spytał rozbawiony. – Kusza. Przy piersi.
– Nie nazywaj mnie „Toby” i nie o to mi chodzi. Lin zachowuje się jakby nigdy nic się nie stało – warknąłem oschle.
Ev usiadł w siadzie skrzyżnym. Przetarł oczy i podrapał się po głowie.
– To najlepszy sposób na uśmierzenie bólu, chłopaczku – Ev uśmiechnął się blado. – Każdy z nas doświadcza cierpień, a renegaci nauczyli się wypierać te najbardziej bolesne. Moja siostra, Keira, kiedyś została złapana przez Niezłomnych. Torturowali ją, bili, znaczyli jak krowę, zamykali w pomieszczeniu metr na metr bez jedzenia i wody na czterdzieści osiem godzin. Była na granicy śmierci z życiem, ale w końcu uciekła. Udało jej się i wiesz co?
Pokręciłem głową zaciekawiony opowieścią Ev’a.
– Niektórzy ludzie po takich przejściach mieliby traumę do końca życia, ale nie ona. Wyszła z tego. Nie bała się już niczego. Stała się twarda jak głaz – uśmiechnął się wspominając Keirę.
Nagle jego uśmiech zmienił się w smutek.
– Straciła jednak tamtymi czasy coś bardzo ważnego – w jego oczach zakręciły się łzy. – Zaufanie. Nie ufała już nikomu poza mną i mamą. Była bardzo silna i twarda. Nie jeden Niezłomny mógł jej pozazdrościć przebiegłości, a sami na siebie nakręcili bicz – znów się uśmiechnął. – Nigdy już nie była moją Keirą, ale też nie była strachliwa. Postanowiła, że będzie uważać tortury u Niezłomnych za rodzaj treningu.
Po tych słowach Ev ziewnął i ułożył się do snu.
Przez długi czas po tym jak zaczął chrapać myślałem o jego siostrze. Musiała być naprawdę dzielna skoro przetrwała takie rzeczy. Ja nigdy bym nie przetrwał chyba bym się powiesił zaraz po uwolnieniu z niedoli, jeśli w ogóle by mi się to udało. Wtedy jednak nie wiedziałem co przyniesie przyszłość.

*

Nie mogłem spać tej nocy, bo jak tylko zamykałem oczy pod powiekami pojawiała mi się wizja kanibali, którzy rozdzierają człowieka na pół, a potem obgryzają go do kości jak marnego kurczaka oraz Niezłomnych wylewających wrzątek na twarz dziewczyny ze zniekształconą twarzą.
W końcu postanowiłem nie spać i stać na straży. Oparłem się o drzewo niedaleko i siedziałem skubiąc skórkę od paznokcia. Nie podobała mi się za bardzo perspektywa spotkania – jak pięknie nazwał ich Ev – renegatów-wariatów. Bałem się jak diabli i przeklinałem Lin za to, że powiedziała to przed snem. Jeszcze bardziej przeklinałem Ev’a za realne wizje Niezłomnych, których w życiu nie widziałem.
Nagle usłyszałem jakiś hałas w zaroślach. Odwróciłem się w tamtą stronę z kuszą gotową do strzału. Spodziewałem się najgorszego.
Zamiast tego zobaczyłem jednak parę zielonych oczu, które nader dobrze pamiętałem z dnia śmierci Notabane. Wiedziałem, że to ta dziewczyna. Nie mógłbym jej pomylić z nikim innym. Pomimo iż przyświecał mi tylko nikły blask księżyca widziałem jej oczy. Zielone, kocie.
Chciałem coś zrobić, ale zamiast tego wpatrywałem się tylko w oczy dziewczyny.
Potem usłyszałem szum i zielone ślepia zniknęły w gąszczu drzew i krzewów. Słyszałem przez chwilę cichy szelest, a potem i ten dźwięk także umilkł.


***

Według mnie rozdział jest beznadziejny ;( Nudny i bez sensu. Tym razem ta parszywa wena  nie zadziałała najlepiej i powstał taki oto twór. ;/  Mam nadzieję, że z następny rozdziałem pójdzie mi lepiej.
Puki co  chcę poruszyć jeszcze jedną ważną sprawę. Jeśli ktoś to naprawdę czyta (a mam taką cichą nadzieję) to proszę o krótki komentarz... Może być nawet jedno słowo, jedna litera czy nawet kropka ;-; To daje mi motywację do kontynuowania pisania i nie poddawania się ;)


Lady Exodus

CZYTASZ = KOMENTUJESZ