wtorek, 23 września 2014

Rozdział drógi




Powrót


Kiedy wstałem dotarło do mnie, że mam wolny dzień i muszę iść tylko o jedenastej na godzinną mszę. Czekałem na ten dzień od tygodnia. Sorena i Luvry nigdzie nie widziałem. Za to na łóżku, niedaleko siedziała Laffte i cicho popłakiwała. W ręce ściskała bardzo mocno jakiś materiał.
Kiedy podniosła głowę zobaczyłem jej oczy. Wydawały mi się dziwnie obce i nieznajome. Nie widziałem w nich wyższości i skrajnej nienawiści do mnie. Patrzyła z żalem i z bólem na otaczający ją świat. Tak bardzo zaskoczyło mnie to, że wstrzymałem oddech uświadomiwszy to sobie dopiero wtedy kiedy twarz Laffte znów się zmieniła. Teraz była starą, „dobrą” Laffte, którą kochali i uwielbiali wszyscy chłopcy w Królestwie. Władczyni wszystkich służących poczynając od mężczyzna, a kończąc na zmanipulowanych kobietach.
– Czego się gapisz, głupku? – syknęła i wcisnęła kawałek materiału pod poduszkę.
Jej twarz zrobiła się czerwona, ale bynajmniej nie ze wściekłości. Była wystraszona i nie umiała tego ukryć. Jakbym poznał jakiś jej sekret. Jednak płakanie nie było żadną tajemnicą. Każdy służący w Królestwie co jakiś czas się rozklejał, choć ja nie płakałem już od chwili, gdy umarła Margie – moja przyszywana siostra, a córka Leroy. Stało się dokładnie tak jak kiedyś powiedziała moja mama: „Śmierć nie czyni cie smutnym, ona czyni cię pustym”.
Nie powtarzałem sobie tego w głowie po raz pierwszy. Najgorsze było, że to jednak nie był ostatni raz. Potem miało być już tylko gorzej.

*

Wiele godzin później, gdy skończyła się msza wreszcie namierzyłem Sorena, który – i tu potrzeba dramatycznej pauzy – całował się z Luvrą siedząc na trawie. Wpatrywałem się w nich głupio przez kilka sekund, aż ktoś szturchnął mnie z tyłu.
Odwróciłem się i zobaczyłem Laffte z szatańskim uśmiechem na ustach. Obok niej stało dwóch osiłków, którzy strzelali kościami od palców po kolei.
Przełknąłem ślinę tak głośno, że byłem pewien, iż nawet w Wiosce W Dole mnie usłyszeli.
Laffte podeszła tak blisko mnie, że nasze twarze dzieliły dosłownie i w przenośni milimetry. Jej uśmiech zmienił się na bardziej złowrogi i nieprzystępny.
– Po pierwsze: jeśli jeszcze kiedyś się mi sprzeciwisz to Ret i Rut skopię ci twój przemądrzały tyłyk – wskazała na osiłków. – A po drugie – wyszczerzyła zęby w złowrogim pół uśmiechu – jeśli przyjdzie ci do głowy powiedzieć któremuś z tych półgłówków – tu wskazała na Sorena i Luvrę – to nie żyjesz. To samo tyczy się reszty pospólstwa i w ogóle wszystkich w Królestwie – syczała z jadem zaraz przy mojej twarzy.
Potem odsunęła się. Uśmiechnęła i teatralnie zarzuciła włosami. Po czym oddaliła się, a Ret i Rut jak wierne pieski podążyły za nią.
Wypuściłem niespokojnie powietrze. Już myślałem, że po mnie, lecz jak się okazało Laffte była nieco bardziej litościwa. Musiałem tylko teraz trzymać język za zębami co nie wydawało mi się takie trudne, gdy patrzyłem na Sorena i Luvrę, którzy trzymali języki za zębami, ale kogoś innego.
Zaśmiałem się i już zamierzałem odejść, kiedy zobaczyłem coś co przykuło moją uwagę.
Wśród krzaków ktoś się krył.
Zielone…
Widziałem już te oczy. To była dziewczyna z dnia śmierci Notabane. Widziałem kawałek jej czarnych włosów i zielone oczy, które niemal świeciły jak błyskawice przecinające letnie niebo. Nie mogłem oderwać od tych oczu wzroku choć patrzyły w zupełnie inną stronę.
To właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że Wąsik i Cerber stoją przy wejściu do kościoła, poganiają ludzi i patrzą na mnie uważnie. Nie wiedziałem co sądzić o dziwnej minie Wąsika, który niemal nie odrywał ode mnie wzroku swoich osmalonych tęczówek. Jego umięśniona pierś była dziś przyodziana tylko w lnianą koszulę, gdyż on także tego dnia miał wolne. Nadal nie mógł się jednak odzwyczaić od rozrządzania, wiec razem w Cerberem – który akurat pełnił straż – wołali na ludzi, aby ruszali tyłki w troki i wracali do domów. Nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Wąsik i Cerber okryli się w Królestwie bardzo złą sławą. Jeśli ktoś nie wypełniał ich poleceń, jako najważniejsi Strażnicy króla Dorena, mieli prawo wydać nawet na człowieka wyrok śmierci. Niestety w ich oczach tak to nie wyglądało. Człowieka uważali raczej za oddychającą, jedzącą i pracującą szmacianą lalę, której można się pozbyć, gdy nie będzie już zdatna do użytku. Właśnie w taki oto sposób rok wcześniej Armanie – krzepki staruszek – został skazany na szafot.
Oderwałem wzrok od Cerbera i Wąsika, aby znów spojrzeć na zielonookie krzaki. Jednak dziewczyna, która się tam ukrywała zniknęła, a wraz z nią czarne włosy, zielone tęczówki oraz jakieś dziwne, niewytłumaczalne poczucie bezpieczeństwa.
Odkąd zostawiłem za sobą Sorna i jego nową dziewczynę oraz Wąsika, Cerbara i tajemniczą zielonooką zacząłem myśleć nieco logiczniej, lecz kiedy tak myślałem dochodziłem do nieco niecodziennych rozwiązań. Wolałem dłużej nie medytować co mogło się wydarzyć przed kościołem, bo im dłużej o tym myślałem tym bardziej zaczynałem sądzić, że zwariowałem.
Minąłem starą Clio, która próbowała sprzedać na swoim śmierdzącym padliną straganie robótki ręczne, którym pozostawało dużo do życzenia choćby do stanu marnego. Starucha jak zwykle wrzeszczała swoim skrzekliwym głosikiem coś czego nikt nie potrafił jednoznacznie zidentyfikować, gdyż kobieta po prostu nie miała zębów.
Za straganem Clio mieściła się mała budka, gdzie zazwyczaj Bring sprzedawała swoje amulety i talizmany. Oczywiście wszystko to odbywało się w tajemnicy przed królem i Strażnikami, gdyż amulety uważano za łamanie praw religijnych. Nawet takie z ukrzyżowanym Chrystusem były hańbą. Nie mówiąc już w ogóle o pentagramach i udjatach, których Bring nazbierała mnóstwo podczas swoich wypraw w głąb Chłodnego Lasu.
Podszedłem do kobiety koło trzydziestki, która opierając się o ladę leniwym spojrzeniem wodziła po ludziach wracających ulicami do kościoła.
Gdy mnie zobaczyła odepchnęła się od lady i wyprostowała. Złożyła ręce na piersi i spojrzała na mnie bez większego zainteresowania.
– Czego tu szukasz, pchełko? – spytała z szyderczym uśmiechem i splunęła na ziemię zaraz obok mnie.
Skrzywiłem się, gdy spojrzałem na jej ślinę rozbryzganą na żwirowanej nawierzchni. Potem popatrzyłem na nią i skrzywiłem się ponownie przypominając sobie słowo „pchełko” skierowane do mnie.
– Znałaś Leroy, prawda? Sprzedawała obok ciebie robótki? – spytałem próbując przełknąć gulę w gardle, która narosła pod wpływem obecności tej kobiety.
Bring była szczupłą blondynką upinającą przetłuszczone włosy w niechlujny kok. Zawsze śmierdziała alkoholem i prochem z cygar. Jej budowa bardziej przypominała męską niż żeńską, ale nie chciałem się co do tego kłócić, gdyż podobno narządy miała odpowiednie, jak stwierdzało większość mężczyzn. Spoglądała na mnie zmęczonymi i sinymi oczami koloru bardziej przypominającym khaki niż brąz czy krem.
– Tak była tu taka zołza, pyszczku, a co? – Bring ziewnęła szeroko i podrapała się po głowie. – Nie mam całego dnia – popędziła mnie.
– Dobrze – Odsunąłem się o krok, gdy z włosów Bring wypadło coś czarnego, a potem lądując na blacie zaczęło po nim pełzać.
– Leroy zniknęła, na pewno wiesz – podjąłem ponownie.
Bring skinęła głową i znów ziewnęła.
– Może wiesz, gdzie mogła pójść? – wydusiłem wreszcie.
Bring najpierw przyjrzała mi się uważnie, a potem parsknęła śmiechem podobnym do chrząkania świni. Skrzywiłem się już tak bardzo, że chyba wygrałbym konkurs na najbrzydszą mina dnia.
– Ty jesteś Tobias, pchełko? – wydusiła przez śmiech. – Twoja rodzina to nieźli popaprańcy. Ojciec, ciocia, przybrana matka…
Nie widziałem sensu dalszej rozmowy, wiec zacząłem się oddalać. Nagle jednak Bring zawołała do mnie:
– Znajdź Pata. On znał lepiej tę kobietę niż ktokolwiek inny.
Zostawiłem za sobą brzydką i brudną Bring, choć zastanawiałem się czy nie mam pcheł. Nie, nie miałem.
Pat. Praktycznie nic mi to nie mówiło. Może kiedyś Leroy o kimś takim wspominała, ale jeśli tak rzeczywiście było to schowałem to w zakamarki pamięci i wolałem zapomnieć.

*

Wieczorem pomimo wszystkich za i przeciw wyruszyłem do karczmy „Pod smoczkiem”. Stała ona na obrzeżach Wioski W Dole, dlatego szło się tam tylko dwie godziny, a przy moim tempie marszu godzinę.
Nie spodziewałem się tam spotkać Pata, ale jeśli byłbym człowiekiem o takim imieniu chyba tam bym się wybierał w dzień wolny od pracy.
Po poważnej rozmowie z Sorenem i Luvrą wreszcie postanowiłem zaakceptować związek przyjaciół, który rozwijał się w najlepsze podczas, gdy ja szedłem w ciemnościach klucząc między drużkami i nie wiedząc co dokładnie zamierzam zastać w karczmie „Pod smoczkiem”. Może spodziewałem się cudu? Leroy siedząca i popijająca gorące mleko, siedząca obok innych służących, którzy tego dnia postanowili się zabawić na całego.
Nie. Wiedziałem, że tak się nie stanie, bo Leroy uciekła do Chłodnego Lasu. Nie miałem pojęcia jaki mógł być tego powód, ale pomimo to tak właśnie podpowiadała mi logika.
Po drodze kilka razy się przewróciłem, ale w końcu spocony i zmęczony dotarłem do karczmy.
Była to wielka drewniana kostka w płaskim dachem i wyrzeźbionym napisem „Pod soczkiem”. Ktoś miał ochotę kiedyś przerobić znak. Zamazał sprytnie literę „m” i powstał „soczek” zamiast „smoczek”.
W środku panował prawdziwy zamęt. Ktoś się bił, inni dopingowali, ktoś pił inni palili. Ktoś wrzeszczał, a inni się śmiali. Nie wiedziałem co robić w takim gwarze. Nikt tu nie siedział, ani nie stał na miejscu.
Prócz jednej osoby. Właśnie ten człowiek przyciągnął moją uwagę. Rosły mężczyzna z długimi kręconymi włosami o kasztanowej barwie. Palił cygaro i rozglądał się czujnie dookoła. Poruszała się wyłącznie jego głowa reszta ciała była wręcz nienaturalnie nieruchoma.
Nie wiedziałem, dlaczego, lecz ten osobnik przywołał w mojej głowie jakieś wspomnienia. Ja, jako dziecko i mężczyzna przytulający mnie płaczącego nad czyimś ciałem. Ciałem mojej prawdziwej matki.
Niewiele myśląc podbiegłem do faceta i usiadłem obok. Nigdy nie spodziewałem się, że jestem do czegoś takiego zdolny. A to co zrobiłem potem było dla mnie jeszcze większym zaskoczeniem.
– Jesteś Pat? Czy ja cię znam? Jestem Tobias. Znałeś może moją matkę? Albo Leroy?
Mężczyzna spojrzał na mnie unosząc brwi w zdziwieniu. Od razu oblałem się rumieńcem. Tamten spojrzał jednak na mnie i się roześmiał.
– Cholera. Niezły jesteś. Rzeczywiście nazywam się Pat i znałem Leroy – pokiwał głową odkładając cygaro. – Co cię to interesuje, chłopczyku?
Zajęło mi chwilę opanowanie wstydu. Potem cicho powtórzyłem swoje imię. Następnie bardzo wyraźnie, a kiedy Pat nadal nie reagował wrzasnąłem to na całe gardło.
Pech chciał, że właśnie w tym momencie głośna muzyka przestała grać, a bijący się faceci i dopingujący ich ludzie wyszli na zewnątrz. Ludzie, którzy zostali przyglądali mi się w zdumieniu. Znów się zaczerwieniłem. Wyglądałem zapewne jak płomień świeczki w ciemną noc.
– Witaj, chłopcze – uśmiechnął się Pat, a następnie rzucił lodowate spojrzenie wszystkim gapią. Tamci szybko wrócili do swoich spraw.
– Na czym, więc skończyliśmy… A tak. Ty jesteś Tobias, ja Pat. Ja znałem Leroy i ty ją znałeś. Co to ma do rzeczy?
Nie mogłem już dłużej trzymać wypełniających mnie emocji. Wydawało mi się, że Pat doskonale się bawi i wie kim ja dla niego jestem i kim on jest dla mnie. Niemal mógłbym teraz wybuchnąć z frustracji.
– Jak byłem mały umarła moja mama i jakiś mężczyzna, łudząco podobny do ciebie pocieszał mnie wtedy – zmarszczyłem walecznie brwi gotowy zmierzyć się we wzrokowym pojedynku z  Patem.
Mężczyzna jednak pokiwał powoli głową, lecz nie odwrócił twarzy w moją stronę.
– Owszem. Znamy się. Bardzo dawno temu byłem mężem Leroy – stwierdził oschle mężczyzna. – Rozwiedliśmy się nieoficjalnie wiele lat temu. Od tego czasu widywaliśmy się sporadycznie.
Zerknąłem z ukosa na Pata, który jak zaczynałem sądzić był moim przyszywanym ojcem. Głupio mi było z powodu tego, że tak nagle na niego naskoczyłem, ale mężczyzna jakoś specjalnie się tym nie przejmował.
– Wiem po co przyszedłeś. Jednak odpowiedź na swoje pytanie znasz – uśmiechnął się tajemniczo Pat. – Do zobaczenia w przyszłości, Tobiasie.
Mężczyzna wstał od stołu i kilkoma susami pokonał odległość dzielącą go od drzwi. Otworzył je i odchylił jeszcze głowę do tyłu. Posłał mi oczko i szybko wyszedł z karczmy.



Lady Exodus

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz