Powrót
Kiedy
wstałem dotarło do mnie, że mam wolny dzień i muszę iść tylko o jedenastej na
godzinną mszę. Czekałem na ten dzień od tygodnia. Sorena i Luvry nigdzie nie
widziałem. Za to na łóżku, niedaleko siedziała Laffte i cicho popłakiwała. W
ręce ściskała bardzo mocno jakiś materiał.
Kiedy
podniosła głowę zobaczyłem jej oczy. Wydawały mi się dziwnie obce i nieznajome.
Nie widziałem w nich wyższości i skrajnej nienawiści do mnie. Patrzyła z żalem
i z bólem na otaczający ją świat. Tak bardzo zaskoczyło mnie to, że wstrzymałem
oddech uświadomiwszy to sobie dopiero wtedy kiedy twarz Laffte znów się
zmieniła. Teraz była starą, „dobrą” Laffte, którą kochali i uwielbiali wszyscy
chłopcy w Królestwie. Władczyni wszystkich służących poczynając od mężczyzna, a
kończąc na zmanipulowanych kobietach.
– Czego
się gapisz, głupku? – syknęła i wcisnęła kawałek materiału pod poduszkę.
Jej twarz
zrobiła się czerwona, ale bynajmniej nie ze wściekłości. Była wystraszona i nie
umiała tego ukryć. Jakbym poznał jakiś jej sekret. Jednak płakanie nie było
żadną tajemnicą. Każdy służący w Królestwie co jakiś czas się rozklejał, choć
ja nie płakałem już od chwili, gdy umarła Margie – moja przyszywana siostra, a
córka Leroy. Stało się dokładnie tak jak kiedyś powiedziała moja mama: „Śmierć
nie czyni cie smutnym, ona czyni cię pustym”.
Nie
powtarzałem sobie tego w głowie po raz pierwszy. Najgorsze było, że to jednak
nie był ostatni raz. Potem miało być już tylko gorzej.
*
Wiele
godzin później, gdy skończyła się msza wreszcie namierzyłem Sorena, który – i
tu potrzeba dramatycznej pauzy – całował się z Luvrą siedząc na trawie.
Wpatrywałem się w nich głupio przez kilka sekund, aż ktoś szturchnął mnie z
tyłu.
Odwróciłem
się i zobaczyłem Laffte z szatańskim uśmiechem na ustach. Obok niej stało dwóch
osiłków, którzy strzelali kościami od palców po kolei.
Przełknąłem
ślinę tak głośno, że byłem pewien, iż nawet w Wiosce W Dole mnie usłyszeli.
Laffte
podeszła tak blisko mnie, że nasze twarze dzieliły dosłownie i w przenośni
milimetry. Jej uśmiech zmienił się na bardziej złowrogi i nieprzystępny.
– Po
pierwsze: jeśli jeszcze kiedyś się mi sprzeciwisz to Ret i Rut skopię ci twój
przemądrzały tyłyk – wskazała na osiłków. – A po drugie – wyszczerzyła zęby w
złowrogim pół uśmiechu – jeśli przyjdzie ci do głowy powiedzieć któremuś z tych
półgłówków – tu wskazała na Sorena i Luvrę – to nie żyjesz. To samo tyczy się
reszty pospólstwa i w ogóle wszystkich w Królestwie – syczała z jadem zaraz
przy mojej twarzy.
Potem
odsunęła się. Uśmiechnęła i teatralnie zarzuciła włosami. Po czym oddaliła się,
a Ret i Rut jak wierne pieski podążyły za nią.
Wypuściłem
niespokojnie powietrze. Już myślałem, że po mnie, lecz jak się okazało Laffte
była nieco bardziej litościwa. Musiałem tylko teraz trzymać język za zębami co
nie wydawało mi się takie trudne, gdy patrzyłem na Sorena i Luvrę, którzy trzymali
języki za zębami, ale kogoś innego.
Zaśmiałem
się i już zamierzałem odejść, kiedy zobaczyłem coś co przykuło moją uwagę.
Wśród
krzaków ktoś się krył.
Zielone…
Widziałem
już te oczy. To była dziewczyna z dnia śmierci Notabane. Widziałem kawałek jej
czarnych włosów i zielone oczy, które niemal świeciły jak błyskawice
przecinające letnie niebo. Nie mogłem oderwać od tych oczu wzroku choć patrzyły
w zupełnie inną stronę.
To właśnie
wtedy uświadomiłem sobie, że Wąsik i Cerber stoją przy wejściu do kościoła,
poganiają ludzi i patrzą na mnie uważnie. Nie wiedziałem co sądzić o dziwnej
minie Wąsika, który niemal nie odrywał ode mnie wzroku swoich osmalonych
tęczówek. Jego umięśniona pierś była dziś przyodziana tylko w lnianą koszulę,
gdyż on także tego dnia miał wolne. Nadal nie mógł się jednak odzwyczaić od
rozrządzania, wiec razem w Cerberem – który akurat pełnił straż – wołali na
ludzi, aby ruszali tyłki w troki i wracali do domów. Nie trzeba było tego dwa
razy powtarzać. Wąsik i Cerber okryli się w Królestwie bardzo złą sławą. Jeśli
ktoś nie wypełniał ich poleceń, jako najważniejsi Strażnicy króla Dorena, mieli
prawo wydać nawet na człowieka wyrok śmierci. Niestety w ich oczach tak to nie
wyglądało. Człowieka uważali raczej za oddychającą, jedzącą i pracującą
szmacianą lalę, której można się pozbyć, gdy nie będzie już zdatna do użytku.
Właśnie w taki oto sposób rok wcześniej Armanie – krzepki staruszek – został
skazany na szafot.
Oderwałem
wzrok od Cerbera i Wąsika, aby znów spojrzeć na zielonookie krzaki. Jednak
dziewczyna, która się tam ukrywała zniknęła, a wraz z nią czarne włosy, zielone
tęczówki oraz jakieś dziwne, niewytłumaczalne poczucie bezpieczeństwa.
Odkąd
zostawiłem za sobą Sorna i jego nową dziewczynę oraz Wąsika, Cerbara i
tajemniczą zielonooką zacząłem myśleć nieco logiczniej, lecz kiedy tak myślałem
dochodziłem do nieco niecodziennych rozwiązań. Wolałem dłużej nie medytować co
mogło się wydarzyć przed kościołem, bo im dłużej o tym myślałem tym bardziej
zaczynałem sądzić, że zwariowałem.
Minąłem
starą Clio, która próbowała sprzedać na swoim śmierdzącym padliną straganie
robótki ręczne, którym pozostawało dużo do życzenia choćby do stanu marnego.
Starucha jak zwykle wrzeszczała swoim skrzekliwym głosikiem coś czego nikt nie
potrafił jednoznacznie zidentyfikować, gdyż kobieta po prostu nie miała zębów.
Za
straganem Clio mieściła się mała budka, gdzie zazwyczaj Bring sprzedawała swoje
amulety i talizmany. Oczywiście wszystko to odbywało się w tajemnicy przed
królem i Strażnikami, gdyż amulety uważano za łamanie praw religijnych. Nawet
takie z ukrzyżowanym Chrystusem były hańbą. Nie mówiąc już w ogóle o
pentagramach i udjatach, których Bring nazbierała mnóstwo podczas swoich wypraw
w głąb Chłodnego Lasu.
Podszedłem
do kobiety koło trzydziestki, która opierając się o ladę leniwym spojrzeniem
wodziła po ludziach wracających ulicami do kościoła.
Gdy mnie
zobaczyła odepchnęła się od lady i wyprostowała. Złożyła ręce na piersi i
spojrzała na mnie bez większego zainteresowania.
– Czego tu
szukasz, pchełko? – spytała z szyderczym uśmiechem i splunęła na ziemię zaraz
obok mnie.
Skrzywiłem
się, gdy spojrzałem na jej ślinę rozbryzganą na żwirowanej nawierzchni. Potem
popatrzyłem na nią i skrzywiłem się ponownie przypominając sobie słowo
„pchełko” skierowane do mnie.
– Znałaś
Leroy, prawda? Sprzedawała obok ciebie robótki? – spytałem próbując przełknąć
gulę w gardle, która narosła pod wpływem obecności tej kobiety.
Bring była
szczupłą blondynką upinającą przetłuszczone włosy w niechlujny kok. Zawsze
śmierdziała alkoholem i prochem z cygar. Jej budowa bardziej przypominała męską
niż żeńską, ale nie chciałem się co do tego kłócić, gdyż podobno narządy miała
odpowiednie, jak stwierdzało większość mężczyzn. Spoglądała na mnie zmęczonymi
i sinymi oczami koloru bardziej przypominającym khaki niż brąz czy krem.
– Tak była
tu taka zołza, pyszczku, a co? – Bring ziewnęła szeroko i podrapała się po
głowie. – Nie mam całego dnia – popędziła mnie.
– Dobrze –
Odsunąłem się o krok, gdy z włosów Bring wypadło coś czarnego, a potem lądując
na blacie zaczęło po nim pełzać.
– Leroy
zniknęła, na pewno wiesz – podjąłem ponownie.
Bring
skinęła głową i znów ziewnęła.
– Może
wiesz, gdzie mogła pójść? – wydusiłem wreszcie.
Bring
najpierw przyjrzała mi się uważnie, a potem parsknęła śmiechem podobnym do
chrząkania świni. Skrzywiłem się już tak bardzo, że chyba wygrałbym konkurs na
najbrzydszą mina dnia.
– Ty
jesteś Tobias, pchełko? – wydusiła przez śmiech. – Twoja rodzina to nieźli
popaprańcy. Ojciec, ciocia, przybrana matka…
Nie
widziałem sensu dalszej rozmowy, wiec zacząłem się oddalać. Nagle jednak Bring
zawołała do mnie:
– Znajdź
Pata. On znał lepiej tę kobietę niż ktokolwiek inny.
Zostawiłem
za sobą brzydką i brudną Bring, choć zastanawiałem się czy nie mam pcheł. Nie,
nie miałem.
Pat.
Praktycznie nic mi to nie mówiło. Może kiedyś Leroy o kimś takim wspominała,
ale jeśli tak rzeczywiście było to schowałem to w zakamarki pamięci i wolałem
zapomnieć.
*
Wieczorem
pomimo wszystkich za i przeciw wyruszyłem do karczmy „Pod smoczkiem”. Stała ona
na obrzeżach Wioski W Dole, dlatego szło się tam tylko dwie godziny, a przy
moim tempie marszu godzinę.
Nie
spodziewałem się tam spotkać Pata, ale jeśli byłbym człowiekiem o takim imieniu
chyba tam bym się wybierał w dzień wolny od pracy.
Po
poważnej rozmowie z Sorenem i Luvrą wreszcie postanowiłem zaakceptować związek
przyjaciół, który rozwijał się w najlepsze podczas, gdy ja szedłem w
ciemnościach klucząc między drużkami i nie wiedząc co dokładnie zamierzam zastać
w karczmie „Pod smoczkiem”. Może spodziewałem się cudu? Leroy siedząca i
popijająca gorące mleko, siedząca obok innych służących, którzy tego dnia
postanowili się zabawić na całego.
Nie.
Wiedziałem, że tak się nie stanie, bo Leroy uciekła do Chłodnego Lasu. Nie
miałem pojęcia jaki mógł być tego powód, ale pomimo to tak właśnie podpowiadała
mi logika.
Po drodze
kilka razy się przewróciłem, ale w końcu spocony i zmęczony dotarłem do
karczmy.
Była to
wielka drewniana kostka w płaskim dachem i wyrzeźbionym napisem „Pod soczkiem”.
Ktoś miał ochotę kiedyś przerobić znak. Zamazał sprytnie literę „m” i powstał
„soczek” zamiast „smoczek”.
W środku
panował prawdziwy zamęt. Ktoś się bił, inni dopingowali, ktoś pił inni palili.
Ktoś wrzeszczał, a inni się śmiali. Nie wiedziałem co robić w takim gwarze.
Nikt tu nie siedział, ani nie stał na miejscu.
Prócz
jednej osoby. Właśnie ten człowiek przyciągnął moją uwagę. Rosły mężczyzna z
długimi kręconymi włosami o kasztanowej barwie. Palił cygaro i rozglądał się
czujnie dookoła. Poruszała się wyłącznie jego głowa reszta ciała była wręcz
nienaturalnie nieruchoma.
Nie
wiedziałem, dlaczego, lecz ten osobnik przywołał w mojej głowie jakieś
wspomnienia. Ja, jako dziecko i mężczyzna przytulający mnie płaczącego nad
czyimś ciałem. Ciałem mojej prawdziwej matki.
Niewiele
myśląc podbiegłem do faceta i usiadłem obok. Nigdy nie spodziewałem się, że
jestem do czegoś takiego zdolny. A to co zrobiłem potem było dla mnie jeszcze
większym zaskoczeniem.
– Jesteś
Pat? Czy ja cię znam? Jestem Tobias. Znałeś może moją matkę? Albo Leroy?
Mężczyzna
spojrzał na mnie unosząc brwi w zdziwieniu. Od razu oblałem się rumieńcem.
Tamten spojrzał jednak na mnie i się roześmiał.
– Cholera.
Niezły jesteś. Rzeczywiście nazywam się Pat i znałem Leroy – pokiwał głową
odkładając cygaro. – Co cię to interesuje, chłopczyku?
Zajęło mi
chwilę opanowanie wstydu. Potem cicho powtórzyłem swoje imię. Następnie bardzo
wyraźnie, a kiedy Pat nadal nie reagował wrzasnąłem to na całe gardło.
Pech
chciał, że właśnie w tym momencie głośna muzyka przestała grać, a bijący się
faceci i dopingujący ich ludzie wyszli na zewnątrz. Ludzie, którzy zostali
przyglądali mi się w zdumieniu. Znów się zaczerwieniłem. Wyglądałem zapewne jak
płomień świeczki w ciemną noc.
– Witaj,
chłopcze – uśmiechnął się Pat, a następnie rzucił lodowate spojrzenie wszystkim
gapią. Tamci szybko wrócili do swoich spraw.
– Na czym,
więc skończyliśmy… A tak. Ty jesteś Tobias, ja Pat. Ja znałem Leroy i ty ją
znałeś. Co to ma do rzeczy?
Nie mogłem
już dłużej trzymać wypełniających mnie emocji. Wydawało mi się, że Pat
doskonale się bawi i wie kim ja dla niego jestem i kim on jest dla mnie. Niemal
mógłbym teraz wybuchnąć z frustracji.
– Jak
byłem mały umarła moja mama i jakiś mężczyzna, łudząco podobny do ciebie
pocieszał mnie wtedy – zmarszczyłem walecznie brwi gotowy zmierzyć się we
wzrokowym pojedynku z Patem.
Mężczyzna
jednak pokiwał powoli głową, lecz nie odwrócił twarzy w moją stronę.
– Owszem.
Znamy się. Bardzo dawno temu byłem mężem Leroy – stwierdził oschle mężczyzna. –
Rozwiedliśmy się nieoficjalnie wiele lat temu. Od tego czasu widywaliśmy się sporadycznie.
Zerknąłem
z ukosa na Pata, który jak zaczynałem sądzić był moim przyszywanym ojcem.
Głupio mi było z powodu tego, że tak nagle na niego naskoczyłem, ale mężczyzna
jakoś specjalnie się tym nie przejmował.
– Wiem po
co przyszedłeś. Jednak odpowiedź na swoje pytanie znasz – uśmiechnął się
tajemniczo Pat. – Do zobaczenia w przyszłości, Tobiasie.
Mężczyzna
wstał od stołu i kilkoma susami pokonał odległość dzielącą go od drzwi.
Otworzył je i odchylił jeszcze głowę do tyłu. Posłał mi oczko i szybko wyszedł
z karczmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz