poniedziałek, 22 września 2014

Rozdział pierwszy



Zaginiona



Leroy podała mi szmatę, a ja przetarłem nią spocone czoło. Materiał przesiąkł tak bardzo, że zastanawiałem się ile jeszcze czasu minie zanim kompletnie się odwodnię. Podałem szmatkę następnemu służącemu, który tego dnia zajmował się budową nowego młyna.
Soren przyjął ode mnie szmatkę kiwając głową z wdzięcznością. Był jednym z niewielu miłych ludzi w Królestwie. Od śmierci Notabane tylko on i Leroy byli dla mnie oparciem.
Ojciec umarł zanim jeszcze się urodziłem. To znaczy: wszyscy myśleli, że umarł, bo ruszył do Chłodnego Lasu zabierając ze sobą swoją siostrę. Chciał się tam ukryć, bo Galileo – jego siostra – zrobiła coś niewybaczalnego. Uderzyła ze wściekłości królową. Została skazana na banicję, a mój ojciec – Terder – poprzysiągł, że nigdy nie opuści rodziny w potrzebie i gdy przyszło, co do czego kazał bratu zając się moja matką, a sam ruszył z Galileo. Obiecał ponoć, że wróci, gdy nadejdzie czas i mnie stad zabierze. Jak na razie jednak tego nie dotrzymał. Mama zmarła jak miałem dwa lata. Dopadła ją silna gorączka i odeszła we śnie. Nie mogłem uwierzyć, że zostałem sam. Przygarnęła mnie właśnie Leroy, choć miała na głowię chorą córkę utykającą na jedną nogę, która umarła w rok po przygarnięciu mnie z tego samego powodu, co moja matka. Tak właśnie trafiłem na zamek, do służby. Leroy nie miała pieniędzy wiec zwróciła się z prośbą do króla Dorena. Zgodził się, ponieważ nie był jak jego żona, która powiesiła się po narodzinach Notabane – wpadła w depresję.
Soren dał mi kuksańca w bok, kiedy zobaczył jak się zamyśliłem i przestałem na chwilę pracować. Od razu wróciłem do piłowania desek.
Tak bardzo tęskniłem na wieczorami spędzanymi z Notabane. Nie mogłem uwierzyć przez cały miesiąc po jej śmierci, że to prawda, a teraz miną już rok. Bez niej moje życie wydawało się być tylko bezsensowną matnią. Nie mogłem nic zrobić, zmienić. Do końca życia miałem piłować drewno do budowy młyna.
Najgorsze w całej tej historii było jednak to, że śmierć Notabane była moją winą i król nigdy mi tego nie zapomniał, ani nie zapomni. Przyszedłem za późno o kilka chwil. Mleko mogło jej pomóc. To była moja wina. Pamiętałem też jakby to było dziś wyraz króla Dorena na pogrzebie córki. Mówiła ona: „Nienawidzę cie. Przez ciebie me dziecko nie żyje”. Od tamtej pory zaczęto na mnie spoglądać z rezerwą. Każdy na zamku tak patrzył.
W dzień śmierci Notabane spotkałem przy siatce też dziewczynę, która mnie przerażała i czasami nadal miewałem koszmary z nią w roli głównej. Na przykład dusiła mnie przez sen albo brała mnie, jako niewolnika i prowadziła w las. Za każdym razem było ciemno. Wiedziałem jednak, że to ona, bo w ciemności świeciły zielone, kocie oczy, których pewnie już nigdy miałem nie zapomnieć.
Luvra podniosła się z klęczków i przez przypadek popchnęła Sorena, który upadł na z impetem przygniatając mnie do ziemi. Dziewczyna, aż pisnęła z przestrachu i od razu rzuciła się nam na pomoc. Pomogła wstać najpierw Sorenowi, a potem mnie.
– Tobias, nic ci nie jest? – spytała mnie rumieniąc się i spuszczając wzrok na swoje ubłocone dłonie.
– W porządku – uśmiechnąłem się pocieszająco i strzepnąłem z siebie grudki ziemi, które przywarły do mojej twarzy i rąk po upadku.
Leroy dotknęła mojego ramieniu dając do zrozumienia, że powinniśmy kontynuować pracę, bo inaczej król się zezłości. Bardzo chciałem już to przerwać, ale nie mogłem. Wiedziałem, że inaczej umarłbym z głodu, gdyby nie król Doren.
Wznowiłem piłowanie drewna, choć na dworze było ponad trzydzieści stopni, a jak pociłem się jak jak.

*

Miałem stanowczo dość pracy na cały dzień. Przyłożyłem głowę do poduszki i momentalnie zasnąłem. Ze snu wyrwało mnie szuranie chodaków Leroy po betonowej podłodze. Uniosłem głowę i spojrzałem na nią zdziwiony.
Przyłożyła palec do ust nakazując ciszę. Nie wiedziałem o co jej mogło chodzić, ale byłem zbyt zmęczony, aby o to dociekać. Postanowiłem, że zapytam się jej o wszystko rano.

 *


Rano jednak było za późno.
Leroy zniknęła bez śladu, a wściekły król rozwalał wszystko co tylko dostał w swoje ręce. Kobieta kierowała wszystkimi służącymi na zamku, a bez niej gdzieś się gubił porządek tych wszystkich czynności. Nie wiedziałem już co robić. Wszystkich po kolei traciłem. Ojciec, matka, Notabane, a teraz Leroy.
Przyłożyłem czoło do ściany przy moim łóżku i zamknąłem oczy. Zimno betonu rozeszło się po ciele i otrzeźwiło mi trochę umysł. Nadal nie mogłem do końca jasno myśleć, bo znów czułem się winny. Gdybym poszedł w nocy za Leroy może teraz by tego nie było. Siedziałaby jak zwykle w soboty – swoje dni krawieckie – i dziergała coś na drutach. Nie było jednak na to szansy, gdyż Strażnicy jasno stwierdzili, że Leroy albo uciekła do Chłodnego Lasu albo postanowiła wrócić do Wioski W Dole, ponieważ nie dawała sobie rady z obowiązkami służby. Bardziej skłaniałbym się jednak do pierwszej opcji, bo Leroy nigdy nie wróciłaby do Wioski W Dole, która przywoływała jej o głowy burzę wspomnień o córce.
Odepchnąłem się od ściany i przeczesałem ręką swoją brudną czarną czuprynę. Całe włosy pokryte były warstwą błota z wczorajszej pracy przy młynie. Ziewnąłem raz, a potem zabierając ręcznik z oparcia krzesła, które stało w nogach łóżka, poszedłem do łazienki.
„Łazienka” to zbyt pochlebne określenie dla pomieszczenia wielkości półtora na półtora metra ze skorodowaną wanną i muszlą, której wiele brakuje choćby do beznadziejnego stanu. Do tego podłoga pachnąca wymiocinami i innymi ciekawymi zapachami, których wolałem nawet nie próbować zidentyfikować.
Wanna i muszla były pozostałościami życia sprzed wojny nuklearnej, która zmiotła z ziemi prawie całą ludzkość. Zostało tylko Królestwo i ludzie w nim. Uczyłem się jako dzieciak o wszystkim tym co się wtedy działo. Czasami otwierałem szerzej buzię kiedy czytałem książki o tych wspaniałych komputerach i telefonach. Nie mogłem uwierzyć, że coś takiego kiedyś istniało. Nic z tych wynalazków nie przetrwało do dziś.
Marzyłem dawno temu, aby znaleźć się w tamtym świecie, a nie być służącym na zamku. To były jednak płonne nadzieje. Leroy zawsze powtarzała: „Musisz wspinać się po cienkich gałęziach, bo na nich rosną owoce”. Nigdy tego nie rozumiałem i do teraz nie jestem pewien czy aby na pewno dobrze zinterpretowałem słowa tej kobiety, która mnie wychowała. Kochała mówić zagadkami i stosować cytaty ludzi starej ery – s.e.
Często, gdy coś mi nie wychodziło i cały misterny plan się sypał sadzała mnie sobie, jako zapłakanego dzieciaka, na kolanach, głaskała moją czarną czuprynę i szeptała na ucho: „Bądź optymistą. Optymistę spotyka w życiu tyle samo tragedii i niepowodzeń ile pesymistę, ale optymista znosi to lepiej”. Nie wiedziałem, dlaczego, ale te słowa zawsze podnosiły mnie na duchu. Mogłem iść dalej przez życie pomimo nieustającego bólu i cierpienia, jakie zaznawałem po drodze.
Uśmiechnąłem się do siebie.
Odkręciłem kurek od wanny i nabrałem trochę wody w ręce. Obmyłem dokładnie twarz, a potem włosy. Zmywałem z siebie poczucie winy, bo Leroy często tak robiła po śmierci swojej córki. Dzięki temu niby czuła się lepiej. Jej troski znikały razem z wodą ściekającą do ziemi. Nigdy jednak nie znikały tak samo jak woda, która wpadła do ziemi, nigdy nie znikała. Ona parowała i zmieniła się w powietrze, ale zawsze tam gdzieś była. 



  *

Rzeczywiście poczułem się lepiej, gdy trzydzieści minut później stanąłem w jadalni dla służby. Byłem ubrany w czysty podkoszulek oraz czarne obwisłe spodnie. Na nogach wciąż miałem wiązane ciżmy. Wyglądałem jak niedopracowana wersja błazna królewskiego, który umarł przed pięcioma laty stratowany przez królewskie rumaki.
Zaśmiałem się pod nosem z własnego dowcipu i usiadłem przy Sorenie wymieniającym poglądy dotyczące zniknięcia Leroy.
– Uważam, że uciekła do Chłodnego Lasu. Już nie pierwszy raz by był, gdy ktoś to robi, bo… – zamilkł kiedy zobaczył, że dosiadłem się do stołu.
Spojrzałem na przyjaciela udając zaskoczenie jego zamilknięciem.
– Bo co? – spytałem, choć wiedziałem, dlaczego umilkł.
Chodziło mu o mojego ojca i Galileo. To oni uciekli, a wszyscy w królestwie wznowili plotki na ten temat. Moja prawdziwa i przybrana rodzina to wariaci przekraczający siatkę. Istne samobójstwo.
– No wiesz – zmieszał się Soren. – Przykro mi z powodu Leroy… No i tego…
Machnąłem ręką.
– Nie jestem głupi – syknąłem. – Chodziło ci o mojego ojca i ciocię. Wiem co się z nimi stało. Wiem też, że wszyscy posądzają ich o wariactwo tak jak teraz Leroy. „Czasami  trze­ba po­dej­mo­wać ry­zyko. Tyl­ko wte­dy uda nam się pojąć, jak wiel­kim cu­dem jest życie, gdy będziemy go­towi przyjąć nies­podzian­ki, ja­kie niesie nam los” – powtórzyłem jedno z wielu powiedzeń Leroy.
Soren skinął na mnie głową i wbił wzrok w swoją porcję bigosu. Wyglądał jakby miał za chwilę zwymiotować.
– Przepraszam, Tobias, ale „ryzyko” to nie powinien być synonim szaleństwa – wtrąciła się do rozmowy Laffte.
Była to najładniejsza dziewczyna na zamku, od śmierci Notabane. Zawsze się wymądrzała, bo kochała czytać książki s.e. a także te nowe. Była też niedzielnym skrybą.
– Mylisz się, Laffte – pokręciłem głową energicznie. – Ryzyko nie jest niczym innym tylko szaleństwem, a jeśli uważasz inaczej to wcale nie jesteś taka mądra za jaką się podajesz. – Rzadko kto się sprzeciwiał tej dziewczynie bo miała cięty język i silnych chłopów, którzy mogli pobić tego kto się z nią nie zgodził.
Usłyszałem jak wszyscy przy stole głośno wciągają powietrze. Czekali na rozwój wypadków.
Laffte odchrząknęła i wstała od stołu.
– Nie zamierzam wdawać się w bezsensowne dyskusje – odparła i z gracją kocicy podniosła talerz. Przeszła do innego stołu, gdzie siedzieli starsi i silniejsi ludzie. Usiadła przy nim nie odwracając nawet głowy do tyłu.
Uśmiechnąłem się z satysfakcją, bo wiedziałem, że wygrałem ten pojedynek. Laffte odeszła, bo zabrakło jej słów.
– Mistrzyni Ciętej Riposty się wypaliła – Soren dał mi kuksańca w bok, a wszyscy, którzy siedzieli przy stole najpierw wypuścili wstrzymywane powietrze, a potem zaczęli się śmiać z żartu mojego przyjaciela.


 *

Kilka godzin po posiłku zostałem zmuszony do kolejnej serii ciężkich prac. Tym razem poszliśmy w pole. Soren wyglądał jakby zaraz miał puścić pawia. Nie wiedziałem czy to zasługa bigosu czy też choroby panującej w Królestwie już od wielu miesięcy.
Luvra nie przypominała mi już tej ładnej dziewczyny z ciemnoblond, pełnymi życia włosami i zielonymi jak trawa oczami. Teraz przypominała bardziej kurczaka, który przebiegł maraton i próbuje właśnie dowlec się do swojego kurnika.
Dziewczyna miała przerzucone przez ramię dwa wielkie wory z ziarnami. Obok niej kilku starszych chłopów ciągnęło urządzenie nazywane przez wszystkich Postrach Pól. Była to ogromna konstrukcja złożona z dziesięciu kół zębatych umieszczonych na przedzie. Zaraz za nimi przymocowano dwia metalowe pręty. Do nich po przeciwnej stronie kół zębatych, przymocowano nieco przyrdzewiałe ostrza wyglądające jak sprężynki. Wszystko było połączone ze sobą prętami, które u góry połączone w stożek nadawały całemu Postrachowi Pól wygląd piramidy.
Było ono wykorzystywane do rozkopywania pól po żniwach, a także przed sianiem. Koła zębate obracały się młucąc ziemię, a ostrza poprawiały ich prace. Dlatego zazwyczaj na końcu szło dwóch siejących oraz czterech z boku. Ja i Soren byliśmy siejącymi, którzy szli po prawej od Postrachu Pól, a Luvre i dziewczyna o imieniu Katya za nią.
W ciągu jednego dnia na polu takich korowodów było około dziesięciu, ponieważ nie było niestety więcej Postrachów Pól. „Niestety” odnosiło się rzecz jasna do króla, bo dla nas to było „na szczęśnie”. Kiedy połowa ze służących pracowała na polu druga połowa odpoczywała i chodziła na nabożeństwa lub zajmowała się swoimi sprawami. Zależało na jaki dzień tygodnia przypadł dzień na polu.
– Stary, chyba nie dam rady – poinformował mnie Soren schylając się po raz kolejny, aby nasypać ziaren do ziemi.
Skinąłem na niego głową przyznając rację, ponieważ w ustach zaschło mi tak bardzo, że nie byłem w stanie wydusić z siebie, ani jednego słowa, które nie zaczynałoby się długim kaszlem.
Pracowaliśmy tak, aż do wieczora, gdy przyszedł do nas Wąsik poinformować o końcu dnia pracy. Niektórzy służący byli zbyt zmęczeni, aby dojść do domku, wiec zasnęli na polnej drodze lub na samym polu. Ja natomiast dałem radę dowlec się do łóżka idąc ramię w ramię z Sorenem i Luvrą. Zataczaliśmy się jak pijani.
Kiedy jednak wreszcie moja głowa dotknęła twardej poduszki, która zmęczonemu wydawała się nader miękka okazało się, że nie mogę spać i wcale nie jestem taki zmęczony. Oczy przestały mi się kleić choć czułem wewnętrzne znużenie.
Soren i Luvra chrapali w łóżkach obok, a ja tylko gapiłem się w sufit.
Prawdę mówiąc to nie chciałem spać, gdy nie było przy mnie Leroy. Straszliwie za nią tęskniłem i chciałem, aby teraz stała obok i powiedziała, że wszystko jest dobrze, że tylko wyjechała na dzień do Wioski W Dole. Wiedziałem jednak, że nic takiego nie będzie miało miejsca. Miałem świadomość, że Leroy odeszła do Chłodnego Lasu i co więcej bardzo chciałem tam być razem z nią.
Po kilku godzinach przemyśleń doszedłem do wniosku, że może i byłoby to szaleństwo, ale chciałbym wejść do Chłodnego Lasu, poszukać Leroy i zabrać ją z powrotem do domu. Tęskniłem za nią do tego stopnia, że zacząłem rozważać czy nie zrobić sobie takiej niespodzianki następnego dnia.
Jednak następny dzień przyniósł nieoczekiwane zmiany.

***

Ta dam...;D Pierwszy rozdział dodany po wielu godzinnych poprawkach.
Mam nadzieję, że nikogo nie zawiodłam brakiem ciekawej akcji, ale obiecuję, że w kolejnych rozdziałach to nadrobię. Muszę trochę poprzynudzać na początek, aby wyjaśnić parę kwestii. Sama lubię jak od pierwszej strony coś się dzieje ale nie zawsze tak da się zrobić ;)
Pozdrawiam i oczywiście proszę o komentarze :*



Lady Exodus

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz